wtorek, 17 czerwca 2014

"Wojna, wojna, wojenka" Stanisław Kosicki


"Wojna, wojna, wojenka"
Stanisław Kosicki "Bohun", "Czarny"
Warszawa-Kraków 2014

str. 85-87
          Już od 1940 roku Niemcy jęli gromadzić ludność żydowską w wyznaczonych miejscach. W Ostrowcu Świętokrzyskim takim miejscem stał się rynek i najbliżej wokół położone ulice. Początkowo Żydzi sami przenosili się do wyznaczonych miejsc. Ale trwało to krótko. Równocześnie z budynków mających wejść w skład getta wysiedlano dotychczasowych mieszkańców. Z czasem zaczęto zwozić liczne grupy Żydów z okolicznych wsi i miejscowości. W końcowej fazie tej akcji, wydzieloną część miasta otoczono kordonem policyjnych posterunków, a także w newralgicznych miejscach ustawiono płoty i zapory utrudniające przejścia. Ograniczono prawie całkowicie ruch ludności i wprowadzono przepustki. Na obrzeżach getta ustawiono dobrze widoczne tablice ostrzegawcza zakazujące, pod karą śmierci, przekroczenie tych granic. Ustawicznie też dowożono nowe gromady Żydów z dalszych miejscowości. Wkrótce zagęszczenie w tym wycinku miasta stało się niewyobrażalne. Przez kilka tygodni miałem przepustkę do getta. Wykonywaliśmy tam prace pomiarowe pod kierunkiem technika – pana Eugeniusza Broniewskiego. Gdy dopisywała pogoda to na chodnikach koczowały istne mrowia ludzi, że przejść nie było można. Prawie wszyscy Żydzi nosili długie, czarne chałaty, a na głowach okrągłe mycki z maleńkimi daszkami. Pomiędzy sobą rozmawiali po żydowsku, a było w tym wiele krzyku i rejwachu.
          Ten nieludzki stan trwał do wiosny 1942 roku. Aż w mieście pojawiły się oddziały Szaulisów (przyp. 14 – Związek Strzelców Litewskich, który powstał w 1919 roku. W czasie II wojny światowej z jego szeregów utworzono litewską kolaborancką formację policyjną Ypatinasis burys, odpowiedzialną za masowe zbrodnie na ludności żydowskiej i polskiej na Wileńszczyźnie. Dozorowali oni także getta w Generalnym Gubernatorstwie – przyp. red.). Tak nazywano Litwinów, będących na niemieckiej służbie, o fanatycznej wprost nienawiści do Żydów, o czym już wcześniej wiedzieliśmy. Opisy ich okrucieństw przerażały. Niemcy wyręczali się nimi, wiedząc, że nikt od nich nie wykona lepiej tej roboty. Którejś nocy otoczono getto. Od świtu przystąpiono do wysiedlenia. Opróżniano dom po domu. Ludność wyprowadzano poza miasto. Na wcześniej przygotowany goły teren. W szczere pole ogrodzone drutem kolczastym ze wszystkich stron. Bez choćby jednego baraku, czy kawałka zadaszenia. Akcja wysiedlania nie skończyła się w jednym dniu. Wciąż z getta dolatywały pojedyncze strzały. Szaulisi uzbrojeni byli wyłącznie w karabiny. Wieść niosła, że w końcu na tym ogrodzonym polu zgromadzono jedenaście tysięcy ludzi. Trzymano ich tam przez tydzień. Bez posiłków i wody.
          Żydzi wiedzieli wcześniej, że będą wysiedlani, toteż wielu miało przygotowane kryjówki. Sporo było takich, którzy nie chcieli poddać się wysiedleniu i zamierzali przetrwać na miejscu. Już po usunięciu Żydów Niemcy i Szaulisi penetrowali opuszczone getto. Odnajdowano ukrywających się, szczególnie tych mniej ostrożnych. Zabijano ich na miejscu.
          Teren, na którym skupiono ludność żydowską po wypędzeniu z getta, położony był akurat z przeciwnej strony miasta, aniżeli dworzec i rampy załadowcze. I nadszedł dzień, gdy od rana zaczęto przeganiać Żydów na rampę kolumnami po kilkaset osób przez całe miasto, głównymi ulicami. Musieli iść w szyku trójkowym, po wojskowemu. Zwykle przody tych kolumn utrzymywały, jako tako, ten narzucony szyk, lecz w ogonie wlokły się luźne grupki, głównie starsi, chorzy, zniedołężniali, wycieńczeni głodem, wprost słabi. Jedni pomagali drugim. Coraz to ktoś upadł, pomagano mu stanąć na nogach i wlec się dalej. Nierzadko osuwał się samotny, któremu nikt nie towarzyszył. Starał się podnieść. Rzadko skutecznie. Pędzone kolumny otaczali Szaulisi z karabinami w rękach. Kto odstawał od kolumny żegnał się z życiem. Strzał skracał mękę, dawał wyzwolenie. Huk strzału, a licznie strzelano, podrywał innych, wykrzesywał z nich resztki sił. Rwali do przodu, podbiegali, krzyk i lament niósł się daleko. Za chwilę znów przystawali, tracąc siły i nadzieję. Widziałem padających na kolana. Nieruchomieli w tej pozycji w oczekiwaniu na zbawienną kulę. Wokół kolumny biegali podochoceni alkoholem Szaulisi, bili pejczami i z lubością mierzyli do maruderów. Chodnikami szli nieliczni esesmani, szupowcy, gestapowcy w uniformach i po cywilnemu. Zatrzymywali się zapalali papierosy, wymieniali uwagi. Lecz do pędzenia i zabijania się nie wtrącali.
          Za kolumną pozostawały na jezdni ciemne plamy trupów, kałuże krwi i dziesiątki waliz, kufrów, paczek, zawiniątek, tobołów, wypełnionych worków. Wzdłuż domów przemykali nieliczni przechodnie, niemi i bezsilni świadkowie tego marszu na spotkanie śmierci, wprost mordu. Nie brakowało gapiów. Ja też do nich należałem. Gdy nas zawiadomiono co się dzieje, natychmiast wybiegliśmy z biura. Staliśmy przy rogu ulicy Kilińskiego. Kolumny ciągnęły Aleją Trzeciego Maja, w stronę mostu na Kamiennej i dalej wzdłuż torów, do podstawionych tam wagonów. Pędzeni Żydzi śpiewali pieśni, można domyślać się, że nabożne. Zagłuszały je lament, jęki, wrzaski oprawców. Cichło w chwilach strzałów, lecz już po chwili znowu intonowano gremialny śpiew. Widziałem też, jak po przejściu takiej kolumny, ludzie wbiegali na jezdnię i w pośpiechu podejmowali porzucone dobro. Pewnie, aby przechować?... Eskortujący, ani gestapowcy nie zwracali na to uwagi.
          Tego dnia pędzono ludzi aż do zmroku. I wiem jedno: widoku tego nie pozbędę się do końca mych dni. Zadomowił się w świadomości i wielokrotnie powraca, jak dopiero co przeżyty koszmar.
          „Giermek” zorganizował dla nas kurs podoficerski. Część zajęć teoretycznych odbywała się w naszym mieszkaniu. Wtedy już nie mieszkaliśmy przy ulicy Wierzbowej. W parę miesięcy po likwidacji getta i po wywiezieniu dobytku pozostałego po Żydach, okupant zezwalał ludności polskiej osiedlać się w tej części miasta. Najpierw powrócili do swoich mieszkań ci, których stamtąd wysiedlono przy tworzeniu getta. Skorzystaliśmy z tej możliwości i zamieszkaliśmy w Rynku, pod numerem 27, na drugim piętrze. Tu odbywały się nasze zebrania, a także zajęcia szkoleniowe.

str. 95
          30 września 1942 roku Hitlerowcy [sic!] polecili Żydom, także aresztantom, wybudowanie szubienicy. Jako miejsce egzekucji wybrano rynek miasta. W południowej części rynku, równolegle do zabudowy i w odległości około 20 metrów od niej, postawiono długą na kilkadziesiąt metrów szubienicę.
           Rynek zamknięto. W wylotach ulic postawiono posterunki z bronią maszynową. Przez ręczne megafony nakazano pozamykać okna i okiennice, a także sklepy i pospuszczać żaluzje. Przypadkowych przechodniów zgromadzono w jednym miejscu. Potem wjechały samochody z gestapowcami i oficerami służb policyjnych. Przedstawiciele policji granatowej, a także żydowskiej byli obecni.
           Po tych przygotowaniach przyprowadzono 29 aresztowanych i ustawiono w grupie, w pewnej odległości od szubienicy. Przed szubienicą stanęło pięciu gestapowców, wśród nich Erwin Raczyński, który nielicznym, zgromadzonym na rynku mieszkańcom, odczytał po polsku, że 29 zakładników zostanie powieszonych, jako odwet za zniszczenie mostu na rzece Kamiennej.
           Wieszali wyznaczeni Żydzi. Ponoć w zamian obiecano darować im życie. Twarze mieli ukryte w czarnych maskach. Pierwszych trzech wieszano bez stołka. Ofiary bardzo męczyły się. Pętle zakładano stojącym na ziemi, następnie próbowano człowieka z pętlą na szyi podciągnąć za powróz ku górze, co nie udawał się. Wiązano więc dodatkowy sznur na nogi skazańców i podciągano tak, by nie dotykały bruku. Zaś dwóch oprawców wieszało się na skazańcu i szarpało go w dół. Dopiero na polecenie któregoś z gestapowców przyniesiono stołek i dalszy przebieg egzekucji odbywał się zgodnie z „zasadami wieszania”. Kolejność likwidacji zakładników była zgodna z porządkiem alfabetycznym.

str. 97-98
          Schupowiec Johann Holzer był rzadką gnidą. Nawet jak na niemieckiego policjanta. Strzelić do kogoś, choćby całkiem niewinnego, uśmiercić, to dla niego szara codzienność. Od rana pił. Nigdy nie było wiadomo, co uczyni. Sam widziałem z okna zarządu miasta, jak zastrzelił kobietę, matkę kilkorga małych dzieci. Zdarzyło się to niedługo po likwidacji getta. Niemcy poszukiwali jeszcze ukrywających się Żydów, a teren był niezamieszkały. Opuszczone domy stały otworem i wiele dobra się w nich znajdowało. Nikt tego nie pilnował, lecz wszyscy wiedzieli, że złapanie na szabrowaniu może skończyć się tylko kulą. Nie powstrzymywało to ludzi od myszkowania i wynoszenia stamtąd różności. Niemcy zaś bezkarnie wywozili co bogatsze wyposażenia, a pozostałe rzeczy, jak meble, pościel, a nawet naczynia kuchenne gromadzili w wyznaczonych punktach, przewozili na rampę kolejową.
           Z okna biura widziałem, jak od podwórek przejściowych, w stronę opuszczonych oficyn, poszła jakaś kobieta. Gdy za moment pojawił się tam Holzer, nie mieliśmy wątpliwości, co nastąpi. Nie było jak uprzedzić kobiety o grożącym jej niebezpieczeństwie, ani też odciągnąć tego bandyty.
           Wpierw ukazała się kobieta. Wyszła, niosąc pod pachą wielką poduchę, może piernat, z sieni, na wprost niej wyłonił się Holzer. Kobieta stanęła. Podszedł. Przez chwilę stali naprzeciw siebie, w odstępie najwyżej trzech kroków. On coś mówił, kobieta coś wyjaśniała. My nie słyszeliśmy, ale z gestów tak to wyglądało. Kobieta położyła poduchę obok siebie. Złożyła dłonie, jak do modlitwy i mówiła, mówiła. Widzieliśmy poruszające się wargi. Ręką poprawiła włosy, opadające jej na czoło. Schupowiec sięgnął do kabury i wyjął Lugera. Zarepetował. Kobieta uklękła, a ramiona wyciągnęła w stronę Niemca. Rozcapierzała palce, jakby chciała zasłonić się. Czy już wiedziała, że za chwilę zginie? Łudziła się? Na pewno znała Holzera i wiedziała, że to bezwzględny bandyta. Czy teraz ma tracić życie za poduszkę, którą wzięła dla dzieci? Tam walała się w pustym mieszkaniu. Holzer uniósł dłoń z pistoletem. Padł strzał. Kobieta upadła na bok, na poduszkę. Wyglądała teraz, jakby spała, tylko biała powłoczka poduszki ciemniała u jej głowy. Niemiec nie ruszając się o krok, schował powoli pistolet do kabury. Zdjął rękawiczki, wyjął papierośnicę. Widzieliśmy jak otoczył go kłąb błękitnego dymu. Wpatrywał się w leżącą kobietę.

str. 102
          Kiedyś do Zarządu Miasta przyprowadzono grupkę Żydów. Polecono im znieść z pierwszego piętra i załadować na podstawioną na ulicy platformę, wielką, ciężką szafę pancerną. Wszyscy Żydzi byli dorośli i w sile wieku. Na sobie mieli długie czarne chałaty, na głowach mycki. Niektórzy z długimi brodami i pejsami. Kilkakrotnie podejmowali próby dźwignięcia szafy, lecz bezskutecznie. Ani drgnęła. Jakby przywarła do podłogi. Nachylali się, napierali, stękali i „uś” i „och”, ale szafa nie uniosła się nawet na centymetr. Staliśmy w kilkoro z boku patrząc ciekawie. Nawet ktoś zaproponował, by pomóc, lecz Żydzi szczelnie otaczali szafę i dla innych miejsca brakowało. Granatowy policjant, który ich eskortował ponaglał okrzykami. Ale oni stali w kupie i tylko coś do siebie mamrotali. Raptem do budynku weszło dwóch gestapowców. Powoli wchodzili po schodach. Zatrzymał ich widok gromadki Żydów, skupionych przy tym nieszczęsnym ciężarze. Zapytali policjanta, a ten krótko odpowiedział. Gestapowiec coś mruknął, a policjant okrzykami ponaglał do wykonania zadania. Czy było ponad siły? Może za mało ludzi przyprowadzono? A może należało dostarczyć jakiś dźwigar, rolki, liny? I nowe okrzyki i kolejne przymierzania się do szafy. Rezultatu żadnego. Wtedy, drugi gestapowiec, wyciągnął z kabury Parabelum, zarepetował, wymierzył w Żydów i krzyknął:
           - Nooo! Looos! Oni to widzieli, więc prędko nachylili się i znów nic. Myśmy struchleli. Pozabijają ich! A Niemiec wystrzelił dwa razy, raz po razie, w podłogę, pod nogi Żydów. Od huku aż w uszach zadzwoniło. A szafa już była w górze, na ramionach i już spływała po schodach. Nie minęło nawet dziesięć minut, jak znalazła się na platformie. Gestapowcy zanosili się od śmiechu, policjant z niedowierzaniem kiwał głową. Rozchodziliśmy się nie kryjąc zdumienia.

Brak komentarzy: