"Wojna, wojna,
wojenka"
Stanisław Kosicki
"Bohun", "Czarny"
Warszawa-Kraków 2014
str. 85-87
Już od 1940 roku Niemcy
jęli gromadzić ludność żydowską w wyznaczonych miejscach. W
Ostrowcu Świętokrzyskim takim miejscem stał się rynek i najbliżej
wokół położone ulice. Początkowo Żydzi sami przenosili się do
wyznaczonych miejsc. Ale trwało to krótko. Równocześnie z
budynków mających wejść w skład getta wysiedlano dotychczasowych
mieszkańców. Z czasem zaczęto zwozić liczne grupy Żydów z
okolicznych wsi i miejscowości. W końcowej fazie tej akcji,
wydzieloną część miasta otoczono kordonem policyjnych
posterunków, a także w newralgicznych miejscach ustawiono płoty i
zapory utrudniające przejścia. Ograniczono prawie całkowicie ruch
ludności i wprowadzono przepustki. Na obrzeżach getta ustawiono
dobrze widoczne tablice ostrzegawcza zakazujące, pod karą śmierci,
przekroczenie tych granic. Ustawicznie też dowożono nowe gromady
Żydów z dalszych miejscowości. Wkrótce zagęszczenie w tym
wycinku miasta stało się niewyobrażalne. Przez kilka tygodni
miałem przepustkę do getta. Wykonywaliśmy tam prace pomiarowe pod
kierunkiem technika – pana Eugeniusza Broniewskiego. Gdy dopisywała
pogoda to na chodnikach koczowały istne mrowia ludzi, że przejść
nie było można. Prawie wszyscy Żydzi nosili długie, czarne
chałaty, a na głowach okrągłe mycki z maleńkimi daszkami.
Pomiędzy sobą rozmawiali po żydowsku, a było w tym wiele krzyku i
rejwachu.
Ten nieludzki stan trwał
do wiosny 1942 roku. Aż w mieście pojawiły się oddziały
Szaulisów (przyp. 14 – Związek Strzelców Litewskich, który
powstał w 1919 roku. W czasie II wojny światowej z jego szeregów
utworzono litewską kolaborancką formację policyjną Ypatinasis
burys, odpowiedzialną za masowe zbrodnie na ludności żydowskiej i
polskiej na Wileńszczyźnie. Dozorowali oni także getta w
Generalnym Gubernatorstwie – przyp. red.). Tak nazywano Litwinów,
będących na niemieckiej służbie, o fanatycznej wprost nienawiści
do Żydów, o czym już wcześniej wiedzieliśmy. Opisy ich
okrucieństw przerażały. Niemcy wyręczali się nimi, wiedząc, że
nikt od nich nie wykona lepiej tej roboty. Którejś nocy otoczono
getto. Od świtu przystąpiono do wysiedlenia. Opróżniano dom po
domu. Ludność wyprowadzano poza miasto. Na wcześniej przygotowany
goły teren. W szczere pole ogrodzone drutem kolczastym ze wszystkich
stron. Bez choćby jednego baraku, czy kawałka zadaszenia. Akcja
wysiedlania nie skończyła się w jednym dniu. Wciąż z getta
dolatywały pojedyncze strzały. Szaulisi uzbrojeni byli wyłącznie
w karabiny. Wieść niosła, że w końcu na tym ogrodzonym polu
zgromadzono jedenaście tysięcy ludzi. Trzymano ich tam przez
tydzień. Bez posiłków i wody.
Żydzi wiedzieli
wcześniej, że będą wysiedlani, toteż wielu miało przygotowane
kryjówki. Sporo było takich, którzy nie chcieli poddać się
wysiedleniu i zamierzali przetrwać na miejscu. Już po usunięciu
Żydów Niemcy i Szaulisi penetrowali opuszczone getto. Odnajdowano
ukrywających się, szczególnie tych mniej ostrożnych. Zabijano ich
na miejscu.
Teren, na którym
skupiono ludność żydowską po wypędzeniu z getta, położony był
akurat z przeciwnej strony miasta, aniżeli dworzec i rampy
załadowcze. I nadszedł dzień, gdy od rana zaczęto przeganiać
Żydów na rampę kolumnami po kilkaset osób przez całe miasto,
głównymi ulicami. Musieli iść w szyku trójkowym, po wojskowemu.
Zwykle przody tych kolumn utrzymywały, jako tako, ten narzucony
szyk, lecz w ogonie wlokły się luźne grupki, głównie starsi,
chorzy, zniedołężniali, wycieńczeni głodem, wprost słabi. Jedni
pomagali drugim. Coraz to ktoś upadł, pomagano mu stanąć na
nogach i wlec się dalej. Nierzadko osuwał się samotny, któremu
nikt nie towarzyszył. Starał się podnieść. Rzadko skutecznie.
Pędzone kolumny otaczali Szaulisi z karabinami w rękach. Kto
odstawał od kolumny żegnał się z życiem. Strzał skracał mękę,
dawał wyzwolenie. Huk strzału, a licznie strzelano, podrywał
innych, wykrzesywał z nich resztki sił. Rwali do przodu,
podbiegali, krzyk i lament niósł się daleko. Za chwilę znów
przystawali, tracąc siły i nadzieję. Widziałem padających na
kolana. Nieruchomieli w tej pozycji w oczekiwaniu na zbawienną kulę.
Wokół kolumny biegali podochoceni alkoholem Szaulisi, bili pejczami
i z lubością mierzyli do maruderów. Chodnikami szli nieliczni
esesmani, szupowcy, gestapowcy w uniformach i po cywilnemu.
Zatrzymywali się zapalali papierosy, wymieniali uwagi. Lecz do
pędzenia i zabijania się nie wtrącali.
Za kolumną pozostawały
na jezdni ciemne plamy trupów, kałuże krwi i dziesiątki waliz,
kufrów, paczek, zawiniątek, tobołów, wypełnionych worków.
Wzdłuż domów przemykali nieliczni przechodnie, niemi i bezsilni
świadkowie tego marszu na spotkanie śmierci, wprost mordu. Nie
brakowało gapiów. Ja też do nich należałem. Gdy nas zawiadomiono
co się dzieje, natychmiast wybiegliśmy z biura. Staliśmy przy rogu
ulicy Kilińskiego. Kolumny ciągnęły Aleją Trzeciego Maja, w
stronę mostu na Kamiennej i dalej wzdłuż torów, do podstawionych
tam wagonów. Pędzeni Żydzi śpiewali pieśni, można domyślać
się, że nabożne. Zagłuszały je lament, jęki, wrzaski oprawców.
Cichło w chwilach strzałów, lecz już po chwili znowu intonowano
gremialny śpiew. Widziałem też, jak po przejściu takiej kolumny,
ludzie wbiegali na jezdnię i w pośpiechu podejmowali porzucone
dobro. Pewnie, aby przechować?... Eskortujący, ani gestapowcy nie
zwracali na to uwagi.
Tego dnia pędzono ludzi
aż do zmroku. I wiem jedno: widoku tego nie pozbędę się do końca
mych dni. Zadomowił się w świadomości i wielokrotnie powraca, jak
dopiero co przeżyty koszmar.
„Giermek”
zorganizował dla nas kurs podoficerski. Część zajęć
teoretycznych odbywała się w naszym mieszkaniu. Wtedy już nie
mieszkaliśmy przy ulicy Wierzbowej. W parę miesięcy po likwidacji
getta i po wywiezieniu dobytku pozostałego po Żydach, okupant
zezwalał ludności polskiej osiedlać się w tej części miasta.
Najpierw powrócili do swoich mieszkań ci, których stamtąd
wysiedlono przy tworzeniu getta. Skorzystaliśmy z tej możliwości i
zamieszkaliśmy w Rynku, pod numerem 27, na drugim piętrze. Tu
odbywały się nasze zebrania, a także zajęcia szkoleniowe.
str. 95
30 września 1942 roku
Hitlerowcy [sic!] polecili Żydom, także aresztantom, wybudowanie
szubienicy. Jako miejsce egzekucji wybrano rynek miasta. W
południowej części rynku, równolegle do zabudowy i w odległości
około 20 metrów od niej, postawiono długą na kilkadziesiąt
metrów szubienicę.
Rynek zamknięto. W
wylotach ulic postawiono posterunki z bronią maszynową. Przez
ręczne megafony nakazano pozamykać okna i okiennice, a także
sklepy i pospuszczać żaluzje. Przypadkowych przechodniów
zgromadzono w jednym miejscu. Potem wjechały samochody z
gestapowcami i oficerami służb policyjnych. Przedstawiciele policji
granatowej, a także żydowskiej byli obecni.
Po tych przygotowaniach
przyprowadzono 29 aresztowanych i ustawiono w grupie, w pewnej
odległości od szubienicy. Przed szubienicą stanęło pięciu
gestapowców, wśród nich Erwin Raczyński, który nielicznym,
zgromadzonym na rynku mieszkańcom, odczytał po polsku, że 29
zakładników zostanie powieszonych, jako odwet za zniszczenie mostu
na rzece Kamiennej.
Wieszali wyznaczeni
Żydzi. Ponoć w zamian obiecano darować im życie. Twarze mieli
ukryte w czarnych maskach. Pierwszych trzech wieszano bez stołka.
Ofiary bardzo męczyły się. Pętle zakładano stojącym na ziemi,
następnie próbowano człowieka z pętlą na szyi podciągnąć za
powróz ku górze, co nie udawał się. Wiązano więc dodatkowy
sznur na nogi skazańców i podciągano tak, by nie dotykały bruku.
Zaś dwóch oprawców wieszało się na skazańcu i szarpało go w
dół. Dopiero na polecenie któregoś z gestapowców przyniesiono
stołek i dalszy przebieg egzekucji odbywał się zgodnie z „zasadami
wieszania”. Kolejność likwidacji zakładników była zgodna z
porządkiem alfabetycznym.
str. 97-98
Schupowiec Johann Holzer
był rzadką gnidą. Nawet jak na niemieckiego policjanta. Strzelić
do kogoś, choćby całkiem niewinnego, uśmiercić, to dla niego
szara codzienność. Od rana pił. Nigdy nie było wiadomo, co
uczyni. Sam widziałem z okna zarządu miasta, jak zastrzelił
kobietę, matkę kilkorga małych dzieci. Zdarzyło się to niedługo
po likwidacji getta. Niemcy poszukiwali jeszcze ukrywających się
Żydów, a teren był niezamieszkały. Opuszczone domy stały otworem
i wiele dobra się w nich znajdowało. Nikt tego nie pilnował, lecz
wszyscy wiedzieli, że złapanie na szabrowaniu może skończyć się
tylko kulą. Nie powstrzymywało to ludzi od myszkowania i wynoszenia
stamtąd różności. Niemcy zaś bezkarnie wywozili co bogatsze
wyposażenia, a pozostałe rzeczy, jak meble, pościel, a nawet
naczynia kuchenne gromadzili w wyznaczonych punktach, przewozili na
rampę kolejową.
Z okna biura widziałem,
jak od podwórek przejściowych, w stronę opuszczonych oficyn,
poszła jakaś kobieta. Gdy za moment pojawił się tam Holzer, nie
mieliśmy wątpliwości, co nastąpi. Nie było jak uprzedzić
kobiety o grożącym jej niebezpieczeństwie, ani też odciągnąć
tego bandyty.
Wpierw ukazała się
kobieta. Wyszła, niosąc pod pachą wielką poduchę, może piernat,
z sieni, na wprost niej wyłonił się Holzer. Kobieta stanęła.
Podszedł. Przez chwilę stali naprzeciw siebie, w odstępie najwyżej
trzech kroków. On coś mówił, kobieta coś wyjaśniała. My nie
słyszeliśmy, ale z gestów tak to wyglądało. Kobieta położyła
poduchę obok siebie. Złożyła dłonie, jak do modlitwy i mówiła,
mówiła. Widzieliśmy poruszające się wargi. Ręką poprawiła
włosy, opadające jej na czoło. Schupowiec sięgnął do kabury i
wyjął Lugera. Zarepetował. Kobieta uklękła, a ramiona wyciągnęła
w stronę Niemca. Rozcapierzała palce, jakby chciała zasłonić
się. Czy już wiedziała, że za chwilę zginie? Łudziła się? Na
pewno znała Holzera i wiedziała, że to bezwzględny bandyta. Czy
teraz ma tracić życie za poduszkę, którą wzięła dla dzieci?
Tam walała się w pustym mieszkaniu. Holzer uniósł dłoń z
pistoletem. Padł strzał. Kobieta upadła na bok, na poduszkę.
Wyglądała teraz, jakby spała, tylko biała powłoczka poduszki
ciemniała u jej głowy. Niemiec nie ruszając się o krok, schował
powoli pistolet do kabury. Zdjął rękawiczki, wyjął papierośnicę.
Widzieliśmy jak otoczył go kłąb błękitnego dymu. Wpatrywał się
w leżącą kobietę.
str. 102
Kiedyś do Zarządu
Miasta przyprowadzono grupkę Żydów. Polecono im znieść z
pierwszego piętra i załadować na podstawioną na ulicy platformę,
wielką, ciężką szafę pancerną. Wszyscy Żydzi byli dorośli i w
sile wieku. Na sobie mieli długie czarne chałaty, na głowach
mycki. Niektórzy z długimi brodami i pejsami. Kilkakrotnie
podejmowali próby dźwignięcia szafy, lecz bezskutecznie. Ani
drgnęła. Jakby przywarła do podłogi. Nachylali się, napierali,
stękali i „uś” i „och”, ale szafa nie uniosła się nawet
na centymetr. Staliśmy w kilkoro z boku patrząc ciekawie. Nawet
ktoś zaproponował, by pomóc, lecz Żydzi szczelnie otaczali szafę
i dla innych miejsca brakowało. Granatowy policjant, który ich
eskortował ponaglał okrzykami. Ale oni stali w kupie i tylko coś
do siebie mamrotali. Raptem do budynku weszło dwóch gestapowców.
Powoli wchodzili po schodach. Zatrzymał ich widok gromadki Żydów,
skupionych przy tym nieszczęsnym ciężarze. Zapytali policjanta, a
ten krótko odpowiedział. Gestapowiec coś mruknął, a policjant
okrzykami ponaglał do wykonania zadania. Czy było ponad siły? Może
za mało ludzi przyprowadzono? A może należało dostarczyć jakiś
dźwigar, rolki, liny? I nowe okrzyki i kolejne przymierzania się do
szafy. Rezultatu żadnego. Wtedy, drugi gestapowiec, wyciągnął z
kabury Parabelum, zarepetował, wymierzył w Żydów i krzyknął:
- Nooo! Looos! Oni to
widzieli, więc prędko nachylili się i znów nic. Myśmy
struchleli. Pozabijają ich! A Niemiec wystrzelił dwa razy, raz po
razie, w podłogę, pod nogi Żydów. Od huku aż w uszach
zadzwoniło. A szafa już była w górze, na ramionach i już
spływała po schodach. Nie minęło nawet dziesięć minut, jak
znalazła się na platformie. Gestapowcy zanosili się od śmiechu,
policjant z niedowierzaniem kiwał głową. Rozchodziliśmy się nie
kryjąc zdumienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz