JANUARY SKARBA ur. 1937r.
nagranie z kwietnia 2014r.
[...]
Tu było ogrodzenie, zaraz za nim było zagłębienie, częściowo jest ono jeszcze widoczne. Myśmy tutaj pasali kozy w okresie okupacji. I przy okazji była jakaś szmacianka, grało się w piłkę. To co pan widzi, o była betoniarnia Wiktorowicza, sięgała do tego wysokiego muru. Tam gdzie stoją te wysokie drzewa, betoniarnia się kończyła. Ten pan Wiktorowicz miał tu domek usytuowany jak tablica "Radom, Rzeszów", tuż przy samym murze. Ja z rodzicami mieszkałem przy ulicy Kamiennej. Ta kamieniczka piętrowa była moich dziadków, potem moich rodziców, a później moja. To był jedyny wysoki budynek, z którego można było prowadzić jakieś obserwacje. I częściowo z tego budynku drewnianego mogli obserwować mieszkający tam pani Łodykowska, pani Kędzierska, pani Dudzina i inni. Podejrzewam, że obserwowali ale nikt do nikogo się nie zwierzał. Z drugiej strony były posesje pana Kusala, pana Ślęzaka, pana Molędy i pana Zycha. To wysokie drzewo to jest jeszcze w posesji naszej. Następne to były niziutkie domy - dziś już ich nie ma - więc nie wiem jak oni mogli obserwować. Ale wiem, że ludzie wymieniali się informacjami.
Ten pan, tam przy murze, miał dom a tu robił sobie kręgi i bloczki betonowe. Czy on tu mieszkał? Być może tak, w okupację. Jak stąd wychodził a my paśliśmy te kozy, to nie lubił jak się go zaczepiało, bo był trzeźwy. Tylko "dzień dobry", "dzień dobry" i poszedł. Jak już trzeba było gonić te kozy, tośmy zwlekali celowo, bo on późnym popołudniem wracał. Słychać było, że wraca, bo się darł niesamowicie od mostu. Darł się, śpiewał jakieś rzeczy, nie pamiętam. No to zaczepialiśmy go "Panie Wiktorowicz, daj pan na cukierka". My najmniejsi chłopcy, to mieliśmy najmniej do gadania. Natomiast ci starsi, czy miał kozę czy nie miał, to przychodził, bo wiedział, że ten Wiktorowicz będzie szedł. Pieniądze mu z kieszeni wylatywały, nie zawsze ale wylatywały. Wszystko to przechwytywali ci starsi. A jak szedł, to na rogu był sklep jak kiosk, papierosy, gazety. Pani Swobodzina tam sprzedawała. I był słup ogłoszeniowy, betonowy. Bywało tak, że jak się bardzo opił i doszedł to tego słupa, to macał i zemścił, że go zamurowano. Wtedy ktoś go odciągał: "Panie Wiktorowicz, tędy". Szedł tutaj i już do bramy. Jego żona musiała mieć na imię Kazimiera. Nasze nieszczęście polegało na tym, że moja siostra była także o imieniu Kazimiera. Ona miała 16, 17 lat. Ale jak on szedł od bramy, to szedł prosto na nas i wołał: "Kaziu, nie kochasz mnie?" Ojciec mówił do mojej siostry: "Co ty masz wspólnego z tym człowiekiem?!" Później się okazało, że Kazimiera to była jego żona. Widocznie wiedziała co on robił, no to go odtrącała. A on ciągle stawiał pytania czy go jeszcze kocha. Tak to było.
Zauważyliśmy, że wciąż ktoś do nas przychodził z sąsiadów. Ojciec z panem Zychem obserwowali teren betoniarni. Zastanawiałem się co oni tak stoją na ganku. A oni obserwowali. Widać było w świetle księżyca ludzi, jak przemykają przy ścianie. Co to za ludzie? Rodzice wiedzieli w czym rzecz. Dla nich nie było to nic nowego. Odgadli wprost, że on przechowuje Żydów. Bo skąd raptem taki człowiek, gdzie interesu w okupację w zasadzie nie było żadnego, ma pieniądze, codziennie jest pijany. I jak to się stało, że idzie, drze mordę i nikt mu nie zwrócił uwagę. Przecież gestapo było na Chmielnej. Albo przekupił tych ludzi albo nie wiem, że bezkarnie sobie chodził. Wprawdzie w dzień, ale w końcu to był Polak.
I tak gdzieś, to był koniec lata '44 roku, raptem ten pan przestał pić, to znaczy nie chodził już taki pijany i nikogo się tu nie widziało. Moi rodzice i sąsiedzi doszli do wniosku, że ci Żydzi się stąd wyprowadzili. Okazało się, że nie. Nie wyprowadzili się. To znaczy na tamten świat to on ich wyprowadził.
Pasiemy kozy, to był rok chyba 45 albo 46. Pasiemy kozy i raptem zaczęli nas stąd wyganiać, coś się tu dzieje. No więc dlaczego. Mieliśmy takiego sąsiada Olka Kosiora, on miał zamiłowanie do koni, nadzwyczaj kochał te konie, ciągle się bratał z woźnicami a jak nie to chodzi na targ do chłopów i pomagał przy koniach. On nam powiedział: gdy się ruch zaczął w betoniarni, interes z drenami, bo każdy próbował odbudować gospodarstwo, najczęściej ludzie zaczynali od studni, bo to życiodajna rzecz. Więc kupowali tu dreny i był ścisk niesamowity. A że był bałagan, nikt nie potrafił zaprowadzić porządku, więc każdy jak sobie stanął, jak załadował tak jechał. I w końcu jeden z tych koni z wozem pełen dren, jakoś chcieli cofnąć, zaparł się ten koń i wpadł. Okazuje się, że wpadł do studni. Najpierw straż przyjechała, później jakoś straż znikła i przyprowadzili tutaj jeńców niemieckich, takich zgrzybiałych dziadków w mundurach, może załamani byli i tak wyglądali, w każdym razie byli to ludzie starzy. I oni coś tam przy tej studni grzebali. Już wtedy się dowiedzieliśmy, że wyszło na to, że w tej studni są ci Żydzi, którzy byli tu przetrzymywani. Tak to wyglądało. Wyciągali tych Żydów, mieli tam jakieś osęki, były tam takie beczułki, do tych beczułek ich kości były poprzywiązywane. A on, ten człowiek, zabił tych ludzi, tam ich zamordował, wrzucił do tej studni i denko zrobił drewniane. Gdyby to zasypał, miał tyle czasu, to nieprędko by to wyszło. Później co to było, jak to było nie wiadomo. Tutaj chyba sprawy nie było. Zresztą ja jako dziecko zajmowałem się innymi sprawami, a nie Wiktorowiczem. Ale to mi utkwiło długo i do dnia dzisiejszego. [...] Nic nie zapamiętałem z tych czasów jak pasienie tych kóz i to zdarzenie. [...]
/nagranie i opracowanie tekstu: Wojtek Mazan/
Zauważyliśmy, że wciąż ktoś do nas przychodził z sąsiadów. Ojciec z panem Zychem obserwowali teren betoniarni. Zastanawiałem się co oni tak stoją na ganku. A oni obserwowali. Widać było w świetle księżyca ludzi, jak przemykają przy ścianie. Co to za ludzie? Rodzice wiedzieli w czym rzecz. Dla nich nie było to nic nowego. Odgadli wprost, że on przechowuje Żydów. Bo skąd raptem taki człowiek, gdzie interesu w okupację w zasadzie nie było żadnego, ma pieniądze, codziennie jest pijany. I jak to się stało, że idzie, drze mordę i nikt mu nie zwrócił uwagę. Przecież gestapo było na Chmielnej. Albo przekupił tych ludzi albo nie wiem, że bezkarnie sobie chodził. Wprawdzie w dzień, ale w końcu to był Polak.
I tak gdzieś, to był koniec lata '44 roku, raptem ten pan przestał pić, to znaczy nie chodził już taki pijany i nikogo się tu nie widziało. Moi rodzice i sąsiedzi doszli do wniosku, że ci Żydzi się stąd wyprowadzili. Okazało się, że nie. Nie wyprowadzili się. To znaczy na tamten świat to on ich wyprowadził.
Pasiemy kozy, to był rok chyba 45 albo 46. Pasiemy kozy i raptem zaczęli nas stąd wyganiać, coś się tu dzieje. No więc dlaczego. Mieliśmy takiego sąsiada Olka Kosiora, on miał zamiłowanie do koni, nadzwyczaj kochał te konie, ciągle się bratał z woźnicami a jak nie to chodzi na targ do chłopów i pomagał przy koniach. On nam powiedział: gdy się ruch zaczął w betoniarni, interes z drenami, bo każdy próbował odbudować gospodarstwo, najczęściej ludzie zaczynali od studni, bo to życiodajna rzecz. Więc kupowali tu dreny i był ścisk niesamowity. A że był bałagan, nikt nie potrafił zaprowadzić porządku, więc każdy jak sobie stanął, jak załadował tak jechał. I w końcu jeden z tych koni z wozem pełen dren, jakoś chcieli cofnąć, zaparł się ten koń i wpadł. Okazuje się, że wpadł do studni. Najpierw straż przyjechała, później jakoś straż znikła i przyprowadzili tutaj jeńców niemieckich, takich zgrzybiałych dziadków w mundurach, może załamani byli i tak wyglądali, w każdym razie byli to ludzie starzy. I oni coś tam przy tej studni grzebali. Już wtedy się dowiedzieliśmy, że wyszło na to, że w tej studni są ci Żydzi, którzy byli tu przetrzymywani. Tak to wyglądało. Wyciągali tych Żydów, mieli tam jakieś osęki, były tam takie beczułki, do tych beczułek ich kości były poprzywiązywane. A on, ten człowiek, zabił tych ludzi, tam ich zamordował, wrzucił do tej studni i denko zrobił drewniane. Gdyby to zasypał, miał tyle czasu, to nieprędko by to wyszło. Później co to było, jak to było nie wiadomo. Tutaj chyba sprawy nie było. Zresztą ja jako dziecko zajmowałem się innymi sprawami, a nie Wiktorowiczem. Ale to mi utkwiło długo i do dnia dzisiejszego. [...] Nic nie zapamiętałem z tych czasów jak pasienie tych kóz i to zdarzenie. [...]
/nagranie i opracowanie tekstu: Wojtek Mazan/
Aron Friedental, Warszawa, 28-go maja
1947 roku
Do Centralnej Komisji
Historycznej w Łodzi
Potwierdzam odbiór listu Panów z
dnia 22-go maja rb. i komunikuję co następuje:
Mord dotyczy rodziny Szteinów, która
składała się z 4-ch osób: matki, ojca i 2-ch synów. Ojciec, Emil
Sztein, był przed wojną właścicielem fabryki wódek i likierów w
Krakowie pod firmą "Arkadia". Podczas okupacji został on,
jako fachowiec, sprowadzony do Ostrowca i zatrudniony przez jednego z
głównych pogromców Żydów Ostrowieckich, Franza Jagera, w
fabryce, którą tenże Jager odebrał właścicielowi Żydowi.
W czasie przebywania w Ostrowcu
rodzina Szteinów korzystała ze swych możliwości przy pracy, by
nieść pomoc Żydom przebywającym w obozie pracy, istniejącym przy
Zakładach Ostrowieckich (Ostrowitzer Hochoffen und Werke).
25-go lipca 1944 r. w dniu likwidacji
obozu rodzina Sztein uciekła do przygotowanej zawczasu kryjówki w
mieszkaniu niejakiego Wiktorowicza przez cały rok uprzedni, by tylko
zapewnić sobie bezpieczny schron.
Po oswobodzeniu ustaliliśmy na
podstawie poufnie zebranych wiadomości, że 6 dni przed wkroczeniem
Armii Czerwonej całą rodzinę zamordowano i zakopano w starej
studni na terenie posesji, gdzie mieszkał Wiktorowicz.
Jako prezes Komitetu Ostrowieckiego
przestawiłem w 1945 r. tę sprawę odnośnym władzom, zaś
sekretarz naszego Komitetu ob. Elżbieta Stiftarowa osobiście
zreferowała dokładny przebieg sprawy, podając nazwiska sprawców
mordu oraz miejsca, gdzie zostały zamordowane ofiary.
Po tym meldunku w r. 1945 władze
bezpieczeństwa zatrzymały Wiktorowicza i Kuzduba, lecz zostali oni
po pewnym czasie zwolnieni, i sprawa ucichła.
Dnia 11-go maja r.b. otrzymałem z
Ostrowca telegram następującej treści: "Przyjechać
natychmiast odnaleziono Szteinów". Pojechałem niezwłocznie i
na miejscu ustaliłem następujące szczegóły:
Posesja, na terenie której popełniono
zbrodnię, ostatnio została objęta przez Samopomoc Chłopską.
Organizacja ta rozpoczęła remont gmachu. Pewnego dnia wjeżdżający
z materiałami budowlanymi wóz, zaprzężony w konie, ugrzązł i
konie utknęły w świeżo przekopanej ziemi. W czasie wyciągania
wozu z końmi kierownik organizacji zauważył, że w miejscu tym
była studnia. Wobec tego, iż kopanie studni leżało w
przewidzianym planie robót, postanowił on zasypaną studnię
odkopać. Przystępujący do pracy robotnicy w czasie prowadzenia
robót ziemnych natknęli się na zwłoki 4-ch ofiar, w których
rozpoznano Szteinów.
Natychmiast zameldowano o wypadku
Urzędowi Bezpieczeństwa, który na podstawie posiadanego
zameldowania (złożonego w swoim czasie przez mnie) z przed 2-ch lat
aresztował Wiktorowicza i Kuzduba. Przeprowadzona przez miejskiego
lekarza sekcja zwłok wykazała, że ojciec i synowie zostali
zarąbani, natomiast Szteinowa miała rozpłataną głowę jakimś
ostrym narzędziem. Śledztwo i sekcja były prowadzone w obecności
i z polecenia sędziego śledczego Rogowskiego [?].
Jak można było ustalić na podstawie
początkowych zeznań, ofiary zostały zamordowane w nocy z 8-go na
9-go stycznia 1945 r. tj. 6 dni przed wkroczeniem Armii Czerwonej
(Ostrowiec został oswobodzony dnia 16-go stycznia 1945 r.)
Śledztwo jest w toku. Sprawa podlega
Prokuratorowi Wojewódzkiego U.B. w Kielcach.
Dnia 11 bm. zwłoki ofiar pochowane
zostały na cmentarzu żydowskim w Ostrowcu w obecności garstki
Żydów Ostrowieckich. Grób ich znajduje się w szeregu mogił
żydowskich pochowanych w czasie okupacji i po wyzwoleniu.
Jak mi dotąd wiadomo, to w związku
ze sprawą zatrzymano 4 osoby, zaś reszta sprawców jest
poszukiwana. Jestem w stałym kontakcie z odnośnymi władzami oraz
Żydami, przebywającymi w Ostrowcu. O biegu sprawy jestem dokładnie
poinformowany.
Kończąc mój opis nie mogę pominąć
następujących okoliczności, wykazujących niesłuszną obojętność
ze strony Żydów dla tego rodzaju wypadków!
Niezwłocznie po otrzymaniu telegramu
z Ostrowca, zwróciłem się telefonicznie do Jointu, prosząc o
wyznaczenie mi terminu konferencji w tej sprawie. W toku rozmów
dyrektor Bein, któremu przedstawiłem konieczność wydelegowania
razem ze mną kogoś z władz, celem nadania sprawie odpowiedniego
kierunku, odpowiedział mi, że Joint, jako instytucja zagraniczna,
nie może interweniować w tego rodzaju wydarzeniach i skierował
mnie do prezesa CKŻP ob. Adolfa Bermana. Prezesa Bermana nie
zastałem i zostawiłem wyżej wymieniony telegram z odpowiednią
adnotacją urzędującej sekretarce, która przyrzekła dać o godz.
6-ej telefoniczną odpowiedź. Ponieważ o umówionej godzinie
odpowiedzi nie było, zaś sprawa nie mogła ulec zwłoce, wyjechałem
do Ostrowca. Po moim powrocie z Ostrowca, gdzie byłem 3 dni,
zwróciłem się ponownie telefonicznie do CKŻP, lecz prezesa znów
nie było, zastałem urzędującego generalnego sekretarza ob.
Lazebnika [?]. Temu ostatniemu zreferowałem sprawę i zdumiony byłem
otrzymaną odeń odpowiedzią: Primo: że jest bardzo zajęty,
secundo: po przedstawieniu konieczności interwencji u władz, by
morderstwo zostało zakwalfikowane jako "rasowe", nie zaś
jako zwykła zbrodnia i nie podlegało amnestii - ob. Lazebnik
oświadczył, że mamy zaufanie do naszych władz, które z pewnością
sprawiedliwie ocenia przebieg wypadków.
Ja jednak stoję na stanowisku, że
interwencja u władz jest najlepszym świadectwem zaufania do nich,
zaś interwencja przedstawicieli wymordowanego żydostwa jest wyrazem
współpracy w ściganiu morderców - naszych wspólnych wrogów.
Moim zdaniem interwencja musi być,
aby prokurator należycie i właściwie zakwalifikował morderczy
czyn, zwłaszcza, że wykrycie przestępstwa nastąpiło w tak
niezwykłych okolicznościach.
Łączę wyrazy szacunku dla naszego
Szanownego historyka dra J. Kernisza oraz obrońcy naszego honoru mgr
H. Blumentala
kreślę się
A. FRIEDENTAL
Źródło: Żydowski Instytut Historyczny