piątek, 30 października 2020

Fajans


 Tradycja wyrobu fajansu i porcelany w Ćmielowie i okolicach
Janusz Wojciech Kotasiak
[w:] 
Tradycje i dziedzictwo przemysłowe na Ziemi Ostrowieckiej
red. W. R. Brociek, Ostrowiec Św. 2010
s. 85-86

        Bardzo interesująco rysuje się nierozstrzygnięta do końca historia produkcji fajansów w Kunowie. Według dostępnych źródeł [przyp. 19 – Moniewski J., XIX-wieczne fabryki fajansu i porcelany…, s.77] jest mowa o dwóch zakładach, jednym w mieście Kunowie oraz drugim w miejscowości Małachów, położonej na gruntach należących do Kunowa, na lewym brzegu rzeki Kamiennej. Zelman Lejzorowicz Brykman posiadał w Małachowie tartak i młyn, które czerpały energię ze zbiornika retencyjnego zasilanego wodą z rzeki Kamiennej. Jednak w związku z regulację rzeki związaną z budową walcowni w Nietulisku, zbiornik pozbawiony został dopływu wody, więc Brykman w 1826 r. rozebrał owe zakłady i na ich miejscu wystawił dom mieszkalny, w którym uruchomił fabrykę fajansu i zwerbował do produkcji bliżej nie znanych specjalistów z Iłży. W 1828 r. zakład przejął jego syn Moszek Zelmanowicz Brykman, który w 1836 r. wszedł w spółkę z Abrahamem Steinmanem, kupcem z Iłży (poprzednio dzierżawcą fabryki fajansu w tym mieście). Za zgodą Urzędu Leśnego w Iłży glinkę do produkcji wydobywali w strażach leśnych Koszary i Kaplica, czemu sprzeciwił się Lewin Selig Sunderland właściciel iłżeckiej fabryki fajansu [przyp. 20 – APR, ZDP 6807, k. 57-59]. Ostatecznie surowiec do produkcji wydobywano nadal z kopalń w lasach iłżeckich za zgodną nadleśniczego Urbańskiego. Brykman i Steinman zaangażowali do produkcji angielskiego ceramika Mateusza Portera, wcześniej zatrudnionego przez Sunderlanda. Po śmierci Brykmana, w I 1847 r., spółka została rozwiązana, zaś zakład przeszedł w ręce wdowy Frajndli z Herszkowiczów, a potem odziedziczył ją syn Pinkwas Brykman. Fabryka nadal działała zatrudniając poza rodziną 12 osób. Wartość roczna wyrobów fajansowych wynosiła 1.825 rubli [przyp. 21 – Bastrzykowski A., Monografja historyczna Kunowa nad Kamienną i jej okolic, Kraków 1939, s. 445]. O dalszej historii manufaktury praktycznie nic nie wiadomo, poza jednym, że jej wyroby sygnowano wyciskiem „FABR. KUNOWSKA” [przyp 22. P Chrościcki L., Fajans. Znaki…, s. 43]. Ks. A. Bastrzykowski w monografii Kunowa wspomina, że „Dnia 19 marca 1878 roku w Urzędzie Gminnym w Kunowie sprzedano na licytacji zabudowania dawnej fabryki fajansu w Małachowie, porzucone przez jej właściciela Pinkusa”. Od tamtego wydarzenia nie odnotowano żadnych inicjatyw zmierzających do reaktywacji manufaktury. Natomiast w aktach stanu cywilnego okręgu bożniczego w Ostrowcu, obejmującego również Kunów napotykamy wzmiankę, że w dniu 18 VIII 1847 r. Hil Zajfman lat 26, czeladnik fabryki fajansów w mieście Kunowie zamieszkały ożenił się z Bruchlą Gielber lat 20 mająca panną, córką grabarza z Ostrowca [przyp. 23 – Archiwum Państwowe w Starachowicach (APS), akta USC Ostrowca, nr 1847 m 24]. Druga informacja pochodząca z tego samego źródła podaje, że 14 IX Berek Lejzerowicz Brykman, lat 23 mający, wyrobnik przy fabryce fajansu w mieście Kunowie zamieszkały, zeznał, że żona jego Łaja z Janklów, lat 22 mająca urodziła córkę. Jedna interpretacja dopuszcza możliwość istnienia jakiegoś drugiego zakładu produkującego fajans w samym mieście Kunowie. Jednak bardziej prawdopodobna jest supozycja, że chodzi tu o osoby pracujące w manufakturze w Małachowie, a zamieszkałe w Kunowie. Należy więc z dużą pewnością sądzić, że drugiej fajansarni w Kunowie po prostu ni było.

Na podobnych przesłankach oparta jest również informacja, że w Ostrowcu w połowie XIX w. działała fabryka fajansów. Mówią o tym akta stanu cywilnego [przyp. 24 – APS, akta Ostrowiec, sygn. 1849 m. 40]. Między innymi pod datą 5 XII 1842 r. o Berku Lejzorze Waycmanie lat 21 fabrykancie fajansów w Ostrowcu, Kielmanie Zaüfmanie także fabrykancie fajansów zamieszkałym w Ostrowcu (pod datą 31 V 1844 r.), Hilu Szmulowiczu Rynku, czeladniku fajansu w Ostrowcu zamieszkałym (pod datą 10 I 1845 r.) oraz Icku Jakubowiczu Grynbaumie utrzymującym się z wyrobu przy fabryce fajansu w Ostrowcu i Majerze Majerowiczu Brykmanie lat 25, fabrykancie fajansu zamieszkałym w Ostrowcu. Hipotezę o istnieniu w Ostrowcu jakiegoś zakładu ceramicznego uwiarygodniałby zapis dotyczący pożaru, jaki zdarzył się w nocy z 26 na 27 V 1863 r. Spłonęło wówczas 19 domów chrześcijańskich i 117 żydowskich. Poszkodowanych zostało 563 rodziny, w tym dwie rodziny garncarzy Lejzora Heniga i Joska Dawida Hirszmana, fabrykantów tandetnego fajansu [przyp. 25 – APR, akta RGR-WA poszyt 2641 s. 471]. Poza tymi skromnymi zapiskami archiwalnymi nie posiadamy żadnych innych informacji, a tym bardziej wyrobów, które można by przypisać wspomnianym warsztatom.

[…]

Na naszej liście przypuszczalnych zakładów ceramicznych pozostaje Chmielów, gdzie dziedzic Mychowa Wincenty Nowosielski zbudował w 1836 r. wielki piec i dwie fryszerki napędzane siłą rzeki Kamiennej. Hutę dzierżawił Hil Mützberg, kupiec z Ostrowca, znany też jako dzierżawca produkcji fajansu z fabryk w Gromadzicach i w Jedlni. Być może ów dzierżawca podejmował jakieś próby produkcji fajansu w Chmielowie, o czym może świadczyć zapis, że w dniu 17 II 1847 r. w chmielowskim dworze zmarł „fabrykant fajansów” Ludwik Wendler. Tenże Wendler był przedtem zatrudniony w fabryce fajansu w Lubartowie, założonej przez Henryka hr. Łubieńskiego [przyp. 27 – Moniewski J., Fabryka fajansu w Lubartowie 1839-1850, Radom 1997, s. 13].

[…]

środa, 28 października 2020

Stanisław Orzeł – literat

Stanisław Orzeł urodził się 19 marca 1911 roku w Chybicach (pow. Iłża), w Górach Świętokrzyskich. Był szóstym synem Jana i Józefy z domu Zieja, rodziny chłopskiej gospodarującej na pięciu morgach ziemi. Po ukończeniu czterech klas Szkoły Podstawowej w Chybicach odbył dwuletni kurs Preparandy Nauczycielskiej w Suchedniowie. W latach 1926-1931 roku uczęszczał do Seminarium Nauczycielskiego w Ostrowcu. W tym też mieście, przez dwa lata, był nauczycielem języka polskiego w szkole żydowskiej Mizrachi.

Stanisław Orzeł
tuż po ukończeniu Seminarium Nauczycielskiego
w Ostrowcu Świętokrzyskim.
Źródło: zbiory Marii Orzeł-Łysiak

W 1933 roku Orzeł wyjechał na Polesie. […]

Losy biednego chłopca ze wsi Chybice są tematem kolejnej powieści „Chmurne lata”, wydanej w 1956 roku. Główny bohater – parte parole autora – Stanisław Jastrząb, zmaga się z biedą i prześladowaniami ze strony bogatszych kolegów oraz nauczycieli podczas swojej nauki w seminarium w Osowcu [w rzeczywistości Ostrowcu]. […]

W książce „Chmurne lata” mamy szeroką panoramę środowiskową niewielkiego miasteczka, które na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych liczyło około 30 tys. mieszkańców, zdominowanych przez robotników i Żydów. Widzimy więc w tym tyglu kulturowym i etnicznym życie nauczycieli, uczniów, robotników, Żydów i rodzin mieszczańskich. [...]


Źródło: Jerzy Mazurek „Stanisław Orzeł – literat”
[w:] Stanisław Makulski „Księga żywota mego”, Warszawa 2020
 s. 43-51

wtorek, 27 października 2020

Chmurne lata


Stanisław Orzeł
Chmurne lata
Warszawa 1956

s. 25-26

    „Słoń” jest oszczędny. Spiżarnia pani Stajerowej obfituje we wszelakie dobra. Tyle tego jest, że Antoniowa zapomina czasem, która mąka jest stara, a która świeża. Nic dziwnego, że całe pół kopy jaj jej się zepsuło. Zrozpaczona chciała już wyrzucić je do śmietnika, gdy napatoczył się Kosiarski.
— Antoniowa, ja sprzedam te jaja Goldzie.
    Pucołowata, szkląca twarz Antoniowej rozpogodziła się od razu.
— Bóg cię oświecił — powiedziała. — Nieochrzczonego nie grzech oszukać. Żydzi z ludzkiej krzywdy żyją, krew z niewinnych dzieci w beczkach nabijanych gwoździami wytaczają.
    Antoniowa opowiadała nieraz o tym, jak to w Tarłowie, gdzie się u ciotki wychowywała, Żydzi ukradli małą dziewczynkę pana Terleckiego. Policja nawet dziecka szukała i — nic, jak kamień w wodę — znikło. Ludzie mówili, że to na pewno Cyganie dziecko ukradli, bo ładne było. Aż tu po paru dniach znaleźli dziecko nad Wisłą całe pokłute. Wtedy już wszystko było jasne.
— I co powiecie — opowiadała Antoniowa Skuś. — Jezusie Nazareński, w piwnicy rabina beczkę znaleźli. Zaglądają do niej, a tam w środku gwoździ jak igieł u jeża — całe dno, całe ściany nimi najeżone. I czerwone od krwi, której z kwaterka jeszcze na dnie beczki była. Dzieci, antychrysty, męczyli w tej beczce. Świeżą krew swoim ciężarnym Surciom dawali, aby Pomazańca urodziły.
    Jastrząb śmiał się z opowiadania Antoniowej, nie wierzył w takie bajdoły, ale Chrzanowski przysiągł zaraz, że odtąd żadnemu Żydowi nie przepuści.
    Kucharska Skuś ani się namyślała, kiedy jej Kosiarski powiedział o sprzedaży jajek. Do koszyka sieczki nasypała i pół kopy zepsutych jaj włożyła. Na wierzch dwa świeże dodała dla niepoznaki. Kosiarskiemu obiecała pięćdziesiąt groszy i cztery ciastka z najbliższego pieczenia.
    Stary Golda miał mały sklepik na ulicy Kilińskiego. Kupiec był stary, brudny i pachniał cebulą. Mówili, że nic więcej prócz cebuli nie jada. Dzieci miał dużo i często nie starczało mu na chleb dla nich. Wziął od Kosiarskiego koszyk, rozbił jedno jajko z wierzchu, to dodane przez Antoniową na przynętę, i nie namyślając się wypłacił Kosiarskiemu po sześć groszy za sztukę.
    Tego samego dnia, kiedy Kosiarski kończył w kuchni jeść ostatnie ciastko kupione za całe pięćdziesiąt groszy, a „słoń“ rozpływał się w pochwałach jego sprytu, drzwi się otworzyły i do kuchni wtoczył się stary Golda. Kosiarski zakrztusił się ciastkiem, Antoniowa Skuś wybałuszyła oczy, a Golda czerwony z gniewu, postawił na stole tekturowe pudełko z zepsutymi jajami.
— Nu, mam tego złodzieja. Coś ty mi łajdak śprzedał —śmierdzijojko? Ja do pana derektora pójdę, na policję pójdę, tego rabusia nauczę śmierdzijojko sprzedawać.
    Krzyk się podniósł bo Antoniowa za wałek od ciasta chwyciła, aby „żółtka" rozumu nauczyć. Golda jednak wcale się nie przeląkł.
— Pieniądze — albo do dyrektora i na policje pójdzie. — Zjawiła się pani Stajerowa i zwróciła Goldzie pieniądze. Odszedł zadowolony, bo zarobił na „paskudnych jajach" jedno dobre —to stłuczone dla próby. Dostało się przy tym od gospodyni kucharce i Kosiarskiemu, który obiecał zwrócić przejedzone pięćdziesiąt groszy.

s. 141

    Spieszyła teraz na dworzec do osobowego pociągu, kiedy usłyszała okrzyki chłopaków i zobaczyła policjanta biegającego nieporadnie we wszystkie strony. W czerwonym od gniewu i wysiłku posterunkowym od razu poznała Biegasia z Magistrackiej. Dobry był człowiek, wyrozumiały dla chrześcijańskiego narodu. Nie ona jedna to mogła potwierdzić — wszystkie straganiarki, kramarze. Przychodził często na rynek, ale kontrolował tylko stragany żydowskie. O, dla Żydów był bezwzględny i wszelkie próby przekupstwa z ich strony nie odnosiły skutku.
— Komunę, szachraje, przemycają ze swoim brudnym towarem — mawiał zawsze do katolickich kupców. — Draństwo i krwiopijcę.
    Przytakiwali mu, podburzając często do przepędzenia „tamtego tałatajstwa“, gotowi pomóc policji, nie czując własnej winy, nie widząc własnej oszukańczej pracy, którą nazywali uczciwym handlem.
— Babilon — zamruczała do siebie.
    Biegaś tak był zaślepiony pogonią i złością, że omal nie wpadł na nią.
— Dzień dobry, panie władzo. A cóż też pan Biegaś wyrabia. Złodzieja pan goni czy jak — pytała z udaną ciekawością.
    Biegaś jakby nagle oprzytomniał usłyszawszy swoje nazwisko. Podniósł machinalnie rękę do daszka, ale opuścił ją zaraz i fuknąwszy parę razy, splunął ze złością.
— Diabła spytaj o drogę, wiedźmo. Nie wtrącaj się do służby, nie twoja rzecz.
— Juści, że nie moja, ale z dobroci jeno pytam i z politowania, bo to — niech no pan Biegaś się rozglądnie. Ludzie z okien się wychylają i śmiać się gotowi, że władzunia galopuje z dzieciskami po ulicy. Gotowi pomyśleć...
— Milcz, ropucho — przerwał jej Biegaś, ale już łagodniej, oczyma przy tym strzelił spod nawisłych powiek w okna sąsiedniego domu. — To diable nasienie — komunistyczne pieśni śpiewa — dodał po chwili jakby w formie wyjaśnienia.
— Pani Bukowska, już dawno należy się pani kara za ten pokątny handelek — zaczął nagle z całą powagą. — Pani tu całe miasto zna. Czyj to chłopak? O, ten ryży na płocie.
    Ciocia Bukowska obciągnęła spiętrzoną nieco bluzkę z ważnością obrońcy sądowego.
— O, o, widzi pan Biegaś kochany, władzunia nasza serdeczna, tak trzeba było od początku. Ciocia Bukowska wszystko wie i na ludziach się zna. Jak żyję już drugą kopę lat, tak tylko trzy razy widziałam taki płomienisty łeb. Pierwszy nosił na swoim karku Srul Benwitz, który na ulicy Słowackiego miał sklepik, tam gdzie teraz Kurzylski kamienicę postawił. Pan go nie pamięta, boś pan wtedy jeszcze króciutkie majteczki z rozporeczkiem bez guziczków nosił i brzuchuńcia takiego jak teraz nie miał.
    Pani Bukowska spojrzała zezem gdzieś na środek okazałości Biegasiowej.

s. 184-185

    Na Iłżeckiej, w rynku, w zaułkach pełnych żydowskich dzieciaków owionął go zaduch wyziewów lichych, brudnych i przeludnionych domów, przybudówek, nor, w których gnieździła się miejska nędza. Powietrze mimo zbliżającego się wieczoru było duszne, rozgrzane spiekotą lipcowego dnia, gorącem rozprażonych, nie skrapianych jezdni, płytami chodników i odrapanych ścian kamienic.
[...]
    Jastrząb zauważył, że Karolcia zdążyła już zmienić warkocz na ondulowaną fryzurę, rzęsy i brwi miała podczernione i wymalowane usta.
— Widzicie ją, jaka panna — powiedziała bez złości Wojtaszkowa. — Chłopaki już za nią gonią, a rozumu to za trzy grosze nie ma. Wszystko na ondulacje i manikiury wydaje. Izaak obiecuje ją przyjąć do sklepu, ale gdzie się tam uda taka posada. Nie ona jedna się stara.

s. 197-198

    Kupcy-sklepikarze, bo i do nich zachodził, patrzyli na niego nieufnie i wielu z nich przeczącym ruchem głowy odmawiało datków. Jastrząb czerwienił się prawie przy każdej odmowie. Bogaty właściciel składu futer na Kościelnej, pan Pucman, przy całej obsłudze sklepowej zwymyślał go i groził policją.
— To bałamutny interes — te bloczki. Ja będę potrzebował zawiadomić policję. Ja tu nie mam zakład dobroczynny, jeno skład futer, panie kawalerze — krzyczał czerwony aż po złotaworyży zarost na brodzie.
    Jastrząb szybko ulotnił się z ulicy Kościelnej. Stwierdził przy tym ze złością, że zrobił to ze strachu przed policją. Wyraźnie bał się i nawet rozglądał po ulicy w obawie przed zasadzką. Podobnie postąpił znajomy Józia Sosnowskiego, kasjer cegielni pan Mikulski, który przed paroma laty powrócił z Rosji. Jastrząb poszedł do niego z Sosnowskim, któremu wyjawił cel zbiórki ani słowem nie wspominając o MOPR [Międzynarodowa Organizacja Pomocy Robotnikom]. Pan kasjer schował bloczek do kieszeni, ale po namyśle zwrócił go Jastrzębiowi.
— Masz to i wynoś się. I tak będziesz kiedyś siedział. Ja żydokomuny nie popieram.

s. 218-219

    Na Siennej kupcy zamykali sklepy, z trzaskiem opuszczali żaluzje w oknach wystawowych.
— Wczoraj wieczorem wszystkie szyby Żydom powybijali na Podgórzu, to i tu boją się, że hołota endecka skorzysta z zamieszania. Podobno i nasi koledzy z młodszych kursów brali w tym udział razem ze sztubakami z gimnazjum. Policjanta na lekarstwo przy takiej robocie nie znajdziesz. Cieszą się, że żydokomunę w ten sposób niszczą — mówił Nowiński.
[...]
    Wyszli na jakąś wąską, nie znaną Jastrzębiowi, uliczkę biegnącą w dół, równolegle do rynku. Z rynsztoków, z mijanych brudnych podwórzy cuchnęło smrodem gnijących śmietników. Za pędzącymi wyglądały przez uchylone drzwi wylęknione twarze starozakonnych, którzy mieszkali tu na całym Podgórzu. Przez Targowicę, obok straży pożarnej, wydostali się wreszcie w Aleje. Znaleźli się tuż przed czołem pochodu. O sto kroków na wprost nich stała policja.

s. 228-230

Po jej odejściu zdenerwowanie Jastrzębia wzrosło. Wsłuchiwał się z napięciem w odgłosy dochodzące z zewnątrz. Każdy stukot przejeżdżającego ulicą wozu, skrzypot otwieranych drzwi, rozmowa na podwórku przyspieszały bicie serca, podrywały go na łóżku. — „Policja” — myślał i za każdym razem zmuszał się do spokoju. — Tchórz, tchórz — szeptał zły sam na siebie.
— Handełe, handełe, handełe! — doleciał go nagle głos z ulicy.
    Po chwili ten sam głos odezwał się na ścieżce tuż pod oknem.
— Stare szmaty, łaty, stare kapoty, stare buty! — kupi handełes, handełes!
    Tyle razy słyszał już Stach to wołanie. Zawsze wydawało mu się ono smutne, beznadziejne i niepotrzebne. Jaką korzyść mógł mieć skupujący starzyznę? Dzisiaj jednak wołanie starego ,,handełesa” prawie ucieszyło Jastrzębia. Było krzykiem codziennego życia. Głos handełesa oznaczał, że przed domem nie ma policji. Nagle Jastrząb aż poderwał się na łóżku zapominając o bólu. Usłyszał wyraźnie swoje nazwisko wymienione przez Żyda-handełesa.
— Czy tu mieszka pan Jaśtrziąb?
    I zaraz ostry głos panny Jadwigi.
— Wynoś się, łachudro nie chrzczona. Leży chory i jeszcze nie umarł, abyś miał po nim łachy kupować. Nie bardzo by tam było co kupować — dodała ciszej.
— Nu, on miał stare palto do sprzedania — tłumaczył się kupiec.
— Chory jest, słyszałeś? Jeszcze czego — taki brudas będzie się do mieszkania pchał. No, no — już cię tu nie ma, bo pieseczek na podwórku nie zamknięty, mógłby ci twoje skarby z worka wyciągnąć.
    Rozmowa urwała się. Stach usłyszał szurganie butów po wyżwirowanej ścieżce pod oknem. Czego ten Żyd mógł chcieć od niego? Skąd zna nazwisko? On przecież żadnego palta nie ma do sprzedania. Stary płaszcz ma, ale chodzi w nim i nie wiadomo, kiedy kupi sobie nowy. — „Szpieg wysłany przez policję” — pomyślał nagle Jastrząb. Położył się i zrezygnowany czekał. Zamknął oczy i przywołał wyobraźnią jakże szczęśliwe teraz czasy dzieciństwa.
    Ktoś otworzył delikatnie drzwi. Słyszał ciche kroki, ale udawał, że śpi. Na pewno pani Zajdler albo może podejrzliwa, zła Jadwiga Ściskała. „Zaraz odejdzie” — myślał. Kroki zbliżyły się do łóżka.
— Panie Jaśtrziąb.
    Stach otworzył oczy. Przy łóżku stał stary Żyd w jarmułce z małym daszkiem, z brodą, z której ledwie nos i oczy widać było. Jedną ręką trzymał worek na plecach, a wskazującym palcem drugiej ruszał bez przerwy przy ustach ukrytych w białawym zaroście.
— Sza, sza, panie Jaśtrziąb. To ja — Szmul. Sza.
    Zsunął worek z pleców, delikatnie postawił go na podłodze i zanurzywszy w nim rękę szukał czegoś w starych szmatach. Wreszcie wyciągnął z worka związaną paskiem paczkę książek i zeszytów. Śmiał się łzawiącymi, dobrymi oczami starca.
— Niech się pan już nie martwi — powiedział kładąc książki na łóżku.
    Jastrząb nie mógł słowa powiedzieć. Dzieckiem będąc łzy nie mógł nieraz choćby jednej z oczu wycisnąć, a teraz coś go za krtań chwytało przy lada wzruszeniu.
— Uj, panie Jaśtrziąb. Uj, nieładnie. Pan taki duży i taki mądry.
    Stach pokazał ruchem ręki na haczyk przy drzwiach. Szmul okazał się bardzo domyślny. Podszedł na palcach do drzwi i opuścił haczyk. Wrócił do łóżka Jastrzębia gładząc długą brodę przetykaną srebrną siwizną. Stach uspokoił się już i sięgnął po leżącą na krześle portmonetkę. Szmul cofną się, zasłonił rozcapierzonymi palcami, poruszając nimi, jakby coś odpychał od siebie.
— Fe, fe, co pan robi — powiedział szybko, półgłosem.
    Jastrząb zaczerwienił się zawstydzony.
— Przepraszam — wykrztusił wreszcie słowo.
— Pewnie, że nie trzeba. Pana pobili wczoraj. Ja to widział i moja córka widziała. Pan ją zna. Sura Sülzberg. Koleżanka, pan wie, taka szczupła, razem z panem jest w tej samej klasie. Nauczycielką miała być. Ja dla niej cały dzień chodził po podwórkach i handel robił starzyzną. — Ty, tatuś, nie będziesz więcej chodził po cudzych domach. Ja ciebie zabiorę ze sobą. Ubiorę cię i będziesz sobie grywał u mnie na skrzypcach. — Tak, panie Jaśtrziąb, mówiła, bo ja lubię muzykę. Z nut potrafię grać. Ona miała być nauczycielką, ale już wszystko przepadło. Przyszli dzisiaj w nocy i zabrali. Te pisane gazetki znaleźli i też zabrali. I skończyło się. Nie będzie już nauczycielką, a stary Szmul będzie dalej handlował. Aja-jaj, handlował będzie stary Szmul Sülzberg, aby zarobić na paczkę do więzienia dla swojej córki.
    Starcze oczy „handełesa” przykryły się powiekami, spod których ciekły w zarost policzków łzy. Otrząsnął je ruchem głowy i podniósł worek z podłogi.
— Te książki to Sura przyniosła z ulicy. Ona widziała, jak pan szedł z robotnikami. Cieszyła się, jak ona się radowała. — Tatuś — mówiła — takiego kolegi nie widziałam. — Ona jest mądra. Wiedziała, że policja książki może zabrać i wszystko się wyda, dlatego na ulicę pobiegła. Te karteczki, które się jeszcze przy książkach zostały, to ona spaliła. O swoich książkach zapomniała i gazetkach. Schowane były, myślała, że nie znajdą. A książki w tym worku były schowane, panie Jaśtrziąb. Głupie fajfuki worka ze starzyzną się brzydziły. Nu, do widzenia, panie Jaśtrziąb, towarzyszu.
    Szmul wyciągnął do Stacha rękę.
— Kiedyś chłopaki na mnie kamieniami rzucali. „Bij Żyda” — krzyczeli. Nu, pan im to wytłumaczy, że jak Żyd, to jeszcze nie wróg. Im tamci — Steiny, Blombergi przyjaciele, bo mają dużo giełd. My Stilzbergi, Feldlochy — wrogi. Do widzenia. Ta czarna pani to paskudna baba. Żmija, oj, niedobra.
— Panie Szmul, dziękuję i przepraszam za tamtych chłopaków — powiedział Jastrząb do wychodzącego Sülzberga.

 s. 247-248

    Mając takie niewzruszone zasady filologiczne, dyrektor Olędzki zagaił konferencję słowami pełnymi polotu i piękna. Wspomniał więc najpierw o pięknie mowy ojczystej, o powołaniu ludzi nauki, o kagańcu oświaty niesionym przed narodem tak wielkim i szlachetnym, jakim są Polacy. Wreszcie zniżywszy głos opowiedział o „budzących grozę” wypadkach, jakie w ostatnich miesiącach zdarzyły się na terenie obydwóch szkół.
    Do najpotworniejszych należał udział uczennicy seminarium Sülzberg i ucznia gimnazjum Kozyrki w obcej duchowi narodu, wywrotowej pracy komunistycznej, za co zostali wydaleni z zakładów.
— Żydowska robota — powiedział w tym momencie ks. Kania, a prefekt Kapuśniak pokiwał aprobująco głową.
— Protestuję — zawołał profesor fizyki Białostocki, Żyd z pochodzenia.
— I ja też — poparł go profesor Laufer.
— Nie dotyczy to panów profesorów, lecz uczniów — zaczął przerwaną mowę dyrektor Olędzki.
— Kozyrka nie był Żydem, a my nie mamy nic wspólnego z tą brudną robotą — przerwał mu znów podniesionym głosem Białostocki.
— Słusznie — ciągnął Olędzki. — My właśnie szukamy dzisiaj źródła zła, które zdaje się tkwić w szkole kolegi dyrektora Kazimierskiego.
[...]

czwartek, 1 października 2020

Szwarzowie

Ruth Pardess (z domu Schwarz) przyszła na świat w 1940 roku, w Ostrowcu Świętokrzyskim. Jej rodzice Guta Gripel Korngold i Henryk Ignacy Schwarz w trakcie wojny musieli się ukrywać i przebywali w bardzo różnych miejscach. Matka wyjechała z małą Ruth do Warszawy, a później do miejscowości Sambor na Ukrainie, gdzie najpierw przebywały w więzieniu, a później w getcie.

Pewnego dnia w 1942 roku w getcie pojawił się Alojzy Plewa, znajomy rodziny ojca Ruth jeszcze z okresu przedwojennego. Guta poprosiła go, aby zabrał z getta jej dwuletnie dziecko. Młody mężczyzna zgodził się. 
Czytaj dalej

Henryk Ignacy Szwarz i Guta Gripel Korngold, Ostrowiec, fot. Sz. Muszkies [?], 1939 r.

Państwo Szwarz z córką Rutką, przed latem 1942

Rodzina Szwarzów, po 1945