Stanisław Orzeł
Chmurne lata
Warszawa 1956
s. 25-26
„Słoń” jest oszczędny. Spiżarnia pani Stajerowej obfituje we
wszelakie dobra. Tyle tego jest, że Antoniowa zapomina czasem, która mąka jest
stara, a która świeża. Nic dziwnego, że całe pół kopy jaj jej się zepsuło.
Zrozpaczona chciała już wyrzucić je do śmietnika, gdy napatoczył się Kosiarski.
— Antoniowa, ja sprzedam te jaja Goldzie.
Pucołowata, szkląca twarz Antoniowej rozpogodziła się od
razu.
— Bóg cię oświecił — powiedziała. — Nieochrzczonego nie
grzech oszukać. Żydzi z ludzkiej krzywdy żyją, krew z niewinnych dzieci w
beczkach nabijanych gwoździami wytaczają.
Antoniowa opowiadała nieraz o tym, jak to w Tarłowie, gdzie
się u ciotki wychowywała, Żydzi ukradli małą dziewczynkę pana Terleckiego.
Policja nawet dziecka szukała i — nic, jak kamień w wodę — znikło. Ludzie
mówili, że to na pewno Cyganie dziecko ukradli, bo ładne było. Aż tu po paru
dniach znaleźli dziecko nad Wisłą całe pokłute. Wtedy już wszystko było jasne.
— I co powiecie — opowiadała Antoniowa Skuś. — Jezusie
Nazareński, w piwnicy rabina beczkę znaleźli. Zaglądają do niej, a tam w środku
gwoździ jak igieł u jeża — całe dno, całe ściany nimi najeżone. I czerwone od
krwi, której z kwaterka jeszcze na dnie beczki była. Dzieci, antychrysty,
męczyli w tej beczce. Świeżą krew swoim ciężarnym Surciom dawali, aby Pomazańca
urodziły.
Jastrząb śmiał się z opowiadania Antoniowej, nie wierzył w
takie bajdoły, ale Chrzanowski przysiągł zaraz, że odtąd żadnemu Żydowi nie
przepuści.
Kucharska Skuś ani się namyślała, kiedy jej Kosiarski
powiedział o sprzedaży jajek. Do koszyka sieczki nasypała i pół kopy zepsutych
jaj włożyła. Na wierzch dwa świeże dodała dla niepoznaki. Kosiarskiemu obiecała
pięćdziesiąt groszy i cztery ciastka z najbliższego pieczenia.
Stary Golda miał mały sklepik na ulicy Kilińskiego. Kupiec
był stary, brudny i pachniał cebulą. Mówili, że nic więcej prócz cebuli nie
jada. Dzieci miał dużo i często nie starczało mu na chleb dla nich. Wziął od
Kosiarskiego koszyk, rozbił jedno jajko z wierzchu, to dodane przez Antoniową
na przynętę, i nie namyślając się wypłacił Kosiarskiemu po sześć groszy za
sztukę.
Tego samego dnia, kiedy Kosiarski kończył w kuchni jeść
ostatnie ciastko kupione za całe pięćdziesiąt groszy, a „słoń“ rozpływał się w
pochwałach jego sprytu, drzwi się otworzyły i do kuchni wtoczył się stary
Golda. Kosiarski zakrztusił się ciastkiem, Antoniowa Skuś wybałuszyła oczy, a
Golda czerwony z gniewu, postawił na stole tekturowe pudełko z zepsutymi
jajami.
— Nu, mam tego złodzieja. Coś ty mi łajdak śprzedał
—śmierdzijojko? Ja do pana derektora pójdę, na policję pójdę, tego rabusia nauczę
śmierdzijojko sprzedawać.
Krzyk się podniósł bo Antoniowa za wałek od ciasta chwyciła,
aby „żółtka" rozumu nauczyć. Golda jednak wcale się nie przeląkł.
— Pieniądze — albo do dyrektora i na policje pójdzie. —
Zjawiła się pani Stajerowa i zwróciła Goldzie pieniądze. Odszedł zadowolony, bo
zarobił na „paskudnych jajach" jedno dobre —to stłuczone dla próby.
Dostało się przy tym od gospodyni kucharce i Kosiarskiemu, który obiecał
zwrócić przejedzone pięćdziesiąt groszy.
s. 141
Spieszyła teraz na dworzec do osobowego pociągu, kiedy usłyszała okrzyki chłopaków i zobaczyła policjanta biegającego nieporadnie we wszystkie strony. W czerwonym od gniewu i wysiłku posterunkowym od razu poznała Biegasia z Magistrackiej. Dobry był człowiek, wyrozumiały dla chrześcijańskiego narodu. Nie ona jedna to mogła potwierdzić — wszystkie straganiarki, kramarze. Przychodził często na rynek, ale kontrolował tylko stragany żydowskie. O, dla Żydów był bezwzględny i wszelkie próby przekupstwa z ich strony nie odnosiły skutku.
— Komunę, szachraje, przemycają ze swoim brudnym towarem — mawiał zawsze do katolickich kupców. — Draństwo i krwiopijcę.
Przytakiwali mu, podburzając często do przepędzenia „tamtego tałatajstwa“, gotowi pomóc policji, nie czując własnej winy, nie widząc własnej oszukańczej pracy, którą nazywali uczciwym handlem.
— Babilon — zamruczała do siebie.
Biegaś tak był zaślepiony pogonią i złością, że omal nie wpadł na nią.
— Dzień dobry, panie władzo. A cóż też pan Biegaś wyrabia. Złodzieja pan goni czy jak — pytała z udaną ciekawością.
Biegaś jakby nagle oprzytomniał usłyszawszy swoje nazwisko. Podniósł machinalnie rękę do daszka, ale opuścił ją zaraz i fuknąwszy parę razy, splunął ze złością.
— Diabła spytaj o drogę, wiedźmo. Nie wtrącaj się do służby, nie twoja rzecz.
— Juści, że nie moja, ale z dobroci jeno pytam i z politowania, bo to — niech no pan Biegaś się rozglądnie. Ludzie z okien się wychylają i śmiać się gotowi, że władzunia galopuje z dzieciskami po ulicy. Gotowi pomyśleć...
— Milcz, ropucho — przerwał jej Biegaś, ale już łagodniej, oczyma przy tym strzelił spod nawisłych powiek w okna sąsiedniego domu. — To diable nasienie — komunistyczne pieśni śpiewa — dodał po chwili jakby w formie wyjaśnienia.
— Pani Bukowska, już dawno należy się pani kara za ten pokątny handelek — zaczął nagle z całą powagą. — Pani tu całe miasto zna. Czyj to chłopak? O, ten ryży na płocie.
Ciocia Bukowska obciągnęła spiętrzoną nieco bluzkę z ważnością obrońcy sądowego.
— O, o, widzi pan Biegaś kochany, władzunia nasza serdeczna, tak trzeba było od początku. Ciocia Bukowska wszystko wie i na ludziach się zna. Jak żyję już drugą kopę lat, tak tylko trzy razy widziałam taki płomienisty łeb. Pierwszy nosił na swoim karku Srul Benwitz, który na ulicy Słowackiego miał sklepik, tam gdzie teraz Kurzylski kamienicę postawił. Pan go nie pamięta, boś pan wtedy jeszcze króciutkie majteczki z rozporeczkiem bez guziczków nosił i brzuchuńcia takiego jak teraz nie miał.
Pani Bukowska spojrzała zezem gdzieś na środek okazałości Biegasiowej.
s. 184-185
Na Iłżeckiej, w rynku, w zaułkach pełnych żydowskich dzieciaków owionął go zaduch wyziewów lichych, brudnych i przeludnionych domów, przybudówek, nor, w których gnieździła się miejska nędza. Powietrze mimo zbliżającego się wieczoru było duszne, rozgrzane spiekotą lipcowego dnia, gorącem rozprażonych, nie skrapianych jezdni, płytami chodników i odrapanych ścian kamienic.
[...]
Jastrząb zauważył, że Karolcia zdążyła już zmienić warkocz na ondulowaną fryzurę, rzęsy i brwi miała podczernione i wymalowane usta.
— Widzicie ją, jaka panna — powiedziała bez złości Wojtaszkowa. — Chłopaki już za nią gonią, a rozumu to za trzy grosze nie ma. Wszystko na ondulacje i manikiury wydaje. Izaak obiecuje ją przyjąć do sklepu, ale gdzie się tam uda taka posada. Nie ona jedna się stara.
s. 197-198
Kupcy-sklepikarze, bo i do nich zachodził, patrzyli na niego nieufnie i wielu z nich przeczącym ruchem głowy odmawiało datków. Jastrząb czerwienił się prawie przy każdej odmowie. Bogaty właściciel składu futer na Kościelnej, pan Pucman, przy całej obsłudze sklepowej zwymyślał go i groził policją.
— To bałamutny interes — te bloczki. Ja będę potrzebował zawiadomić policję. Ja tu nie mam zakład dobroczynny, jeno skład futer, panie kawalerze — krzyczał czerwony aż po złotaworyży zarost na brodzie.
Jastrząb szybko ulotnił się z ulicy Kościelnej. Stwierdził przy tym ze złością, że zrobił to ze strachu przed policją. Wyraźnie bał się i nawet rozglądał po ulicy w obawie przed zasadzką. Podobnie postąpił znajomy Józia Sosnowskiego, kasjer cegielni pan Mikulski, który przed paroma laty powrócił z Rosji. Jastrząb poszedł do niego z Sosnowskim, któremu wyjawił cel zbiórki ani słowem nie wspominając o MOPR [Międzynarodowa Organizacja Pomocy Robotnikom]. Pan kasjer schował bloczek do kieszeni, ale po namyśle zwrócił go Jastrzębiowi.
— Masz to i wynoś się. I tak będziesz kiedyś siedział. Ja żydokomuny nie popieram.
s. 218-219
Na Siennej kupcy zamykali sklepy, z trzaskiem opuszczali żaluzje w oknach wystawowych.
— Wczoraj wieczorem wszystkie szyby Żydom powybijali na Podgórzu, to i tu boją się, że hołota endecka skorzysta z zamieszania. Podobno i nasi koledzy z młodszych kursów brali w tym udział razem ze sztubakami z gimnazjum. Policjanta na lekarstwo przy takiej robocie nie znajdziesz. Cieszą się, że żydokomunę w ten sposób niszczą — mówił Nowiński.
[...]
Wyszli na jakąś wąską, nie znaną Jastrzębiowi, uliczkę biegnącą w dół, równolegle do rynku. Z rynsztoków, z mijanych brudnych podwórzy cuchnęło smrodem gnijących śmietników. Za pędzącymi wyglądały przez uchylone drzwi wylęknione twarze starozakonnych, którzy mieszkali tu na całym Podgórzu. Przez Targowicę, obok straży pożarnej, wydostali się wreszcie w Aleje. Znaleźli się tuż przed czołem pochodu. O sto kroków na wprost nich stała policja.
s. 228-230
Po jej odejściu zdenerwowanie Jastrzębia wzrosło. Wsłuchiwał się z napięciem w odgłosy dochodzące z zewnątrz. Każdy stukot przejeżdżającego ulicą wozu, skrzypot otwieranych drzwi, rozmowa na podwórku przyspieszały bicie serca, podrywały go na łóżku. — „Policja” — myślał i za każdym razem zmuszał się do spokoju. — Tchórz, tchórz — szeptał zły sam na siebie.
— Handełe, handełe, handełe! — doleciał go nagle głos z ulicy.
Po chwili ten sam głos odezwał się na ścieżce tuż pod oknem.
— Stare szmaty, łaty, stare kapoty, stare buty! — kupi handełes, handełes!
Tyle razy słyszał już Stach to wołanie. Zawsze wydawało mu się ono smutne, beznadziejne i niepotrzebne. Jaką korzyść mógł mieć skupujący starzyznę? Dzisiaj jednak wołanie starego ,,handełesa” prawie ucieszyło Jastrzębia. Było krzykiem codziennego życia. Głos handełesa oznaczał, że przed domem nie ma policji. Nagle Jastrząb aż poderwał się na łóżku zapominając o bólu. Usłyszał wyraźnie swoje nazwisko wymienione przez Żyda-handełesa.
— Czy tu mieszka pan Jaśtrziąb?
I zaraz ostry głos panny Jadwigi.
— Wynoś się, łachudro nie chrzczona. Leży chory i jeszcze nie umarł, abyś miał po nim łachy kupować. Nie bardzo by tam było co kupować — dodała ciszej.
— Nu, on miał stare palto do sprzedania — tłumaczył się kupiec.
— Chory jest, słyszałeś? Jeszcze czego — taki brudas będzie się do mieszkania pchał. No, no — już cię tu nie ma, bo pieseczek na podwórku nie zamknięty, mógłby ci twoje skarby z worka wyciągnąć.
Rozmowa urwała się. Stach usłyszał szurganie butów po wyżwirowanej ścieżce pod oknem. Czego ten Żyd mógł chcieć od niego? Skąd zna nazwisko? On przecież żadnego palta nie ma do sprzedania. Stary płaszcz ma, ale chodzi w nim i nie wiadomo, kiedy kupi sobie nowy. — „Szpieg wysłany przez policję” — pomyślał nagle Jastrząb. Położył się i zrezygnowany czekał. Zamknął oczy i przywołał wyobraźnią jakże szczęśliwe teraz czasy dzieciństwa.
Ktoś otworzył delikatnie drzwi. Słyszał ciche kroki, ale udawał, że śpi. Na pewno pani Zajdler albo może podejrzliwa, zła Jadwiga Ściskała. „Zaraz odejdzie” — myślał. Kroki zbliżyły się do łóżka.
— Panie Jaśtrziąb.
Stach otworzył oczy. Przy łóżku stał stary Żyd w jarmułce z małym daszkiem, z brodą, z której ledwie nos i oczy widać było. Jedną ręką trzymał worek na plecach, a wskazującym palcem drugiej ruszał bez przerwy przy ustach ukrytych w białawym zaroście.
— Sza, sza, panie Jaśtrziąb. To ja — Szmul. Sza.
Zsunął worek z pleców, delikatnie postawił go na podłodze i zanurzywszy w nim rękę szukał czegoś w starych szmatach. Wreszcie wyciągnął z worka związaną paskiem paczkę książek i zeszytów. Śmiał się łzawiącymi, dobrymi oczami starca.
— Niech się pan już nie martwi — powiedział kładąc książki na łóżku.
Jastrząb nie mógł słowa powiedzieć. Dzieckiem będąc łzy nie mógł nieraz choćby jednej z oczu wycisnąć, a teraz coś go za krtań chwytało przy lada wzruszeniu.
— Uj, panie Jaśtrziąb. Uj, nieładnie. Pan taki duży i taki mądry.
Stach pokazał ruchem ręki na haczyk przy drzwiach. Szmul okazał się bardzo domyślny. Podszedł na palcach do drzwi i opuścił haczyk. Wrócił do łóżka Jastrzębia gładząc długą brodę przetykaną srebrną siwizną. Stach uspokoił się już i sięgnął po leżącą na krześle portmonetkę. Szmul cofną się, zasłonił rozcapierzonymi palcami, poruszając nimi, jakby coś odpychał od siebie.
— Fe, fe, co pan robi — powiedział szybko, półgłosem.
Jastrząb zaczerwienił się zawstydzony.
— Przepraszam — wykrztusił wreszcie słowo.
— Pewnie, że nie trzeba. Pana pobili wczoraj. Ja to widział i moja córka widziała. Pan ją zna. Sura Sülzberg. Koleżanka, pan wie, taka szczupła, razem z panem jest w tej samej klasie. Nauczycielką miała być. Ja dla niej cały dzień chodził po podwórkach i handel robił starzyzną. — Ty, tatuś, nie będziesz więcej chodził po cudzych domach. Ja ciebie zabiorę ze sobą. Ubiorę cię i będziesz sobie grywał u mnie na skrzypcach. — Tak, panie Jaśtrziąb, mówiła, bo ja lubię muzykę. Z nut potrafię grać. Ona miała być nauczycielką, ale już wszystko przepadło. Przyszli dzisiaj w nocy i zabrali. Te pisane gazetki znaleźli i też zabrali. I skończyło się. Nie będzie już nauczycielką, a stary Szmul będzie dalej handlował. Aja-jaj, handlował będzie stary Szmul Sülzberg, aby zarobić na paczkę do więzienia dla swojej córki.
Starcze oczy „handełesa” przykryły się powiekami, spod których ciekły w zarost policzków łzy. Otrząsnął je ruchem głowy i podniósł worek z podłogi.
— Te książki to Sura przyniosła z ulicy. Ona widziała, jak pan szedł z robotnikami. Cieszyła się, jak ona się radowała. — Tatuś — mówiła — takiego kolegi nie widziałam. — Ona jest mądra. Wiedziała, że policja książki może zabrać i wszystko się wyda, dlatego na ulicę pobiegła. Te karteczki, które się jeszcze przy książkach zostały, to ona spaliła. O swoich książkach zapomniała i gazetkach. Schowane były, myślała, że nie znajdą. A książki w tym worku były schowane, panie Jaśtrziąb. Głupie fajfuki worka ze starzyzną się brzydziły. Nu, do widzenia, panie Jaśtrziąb, towarzyszu.
Szmul wyciągnął do Stacha rękę.
— Kiedyś chłopaki na mnie kamieniami rzucali. „Bij Żyda” — krzyczeli. Nu, pan im to wytłumaczy, że jak Żyd, to jeszcze nie wróg. Im tamci — Steiny, Blombergi przyjaciele, bo mają dużo giełd. My Stilzbergi, Feldlochy — wrogi. Do widzenia. Ta czarna pani to paskudna baba. Żmija, oj, niedobra.
— Panie Szmul, dziękuję i przepraszam za tamtych chłopaków — powiedział Jastrząb do wychodzącego Sülzberga.
s. 247-248
Mając takie niewzruszone zasady filologiczne, dyrektor Olędzki zagaił konferencję słowami pełnymi polotu i piękna. Wspomniał więc najpierw o pięknie mowy ojczystej, o powołaniu ludzi nauki, o kagańcu oświaty niesionym przed narodem tak wielkim i szlachetnym, jakim są Polacy. Wreszcie zniżywszy głos opowiedział o „budzących grozę” wypadkach, jakie w ostatnich miesiącach zdarzyły się na terenie obydwóch szkół.
Do najpotworniejszych należał udział uczennicy seminarium Sülzberg i ucznia gimnazjum Kozyrki w obcej duchowi narodu, wywrotowej pracy komunistycznej, za co zostali wydaleni z zakładów.
— Żydowska robota — powiedział w tym momencie ks. Kania, a prefekt Kapuśniak pokiwał aprobująco głową.
— Protestuję — zawołał profesor fizyki Białostocki, Żyd z pochodzenia.
— I ja też — poparł go profesor Laufer.
— Nie dotyczy to panów profesorów, lecz uczniów — zaczął przerwaną mowę dyrektor Olędzki.
— Kozyrka nie był Żydem, a my nie mamy nic wspólnego z tą brudną robotą — przerwał mu znów podniesionym głosem Białostocki.
— Słusznie — ciągnął Olędzki. — My właśnie szukamy dzisiaj źródła zła, które zdaje się tkwić w szkole kolegi dyrektora Kazimierskiego.
[...]