Fragment książki Lei Balint o dzieciach bez tożsamości w przekładzie z hebrajskiego. Książka ukazała się w 2008 roku w Izraelu. Redakcja polskiej wersji Katarzyna Meloch.
[...] Deszcz zaczął kropić, kiedy przybyliśmy do Ostrowca. Były to szare i denerwujące krople, jak gdyby niewidzialna ręka wylała na nas pomyje przez zatkane sitko. Człapałam w błocie i z ciekawością rozglądałam się wokół siebie. Pomimo brzydkiej pogody, na chodnikach można było widzieć wielu przechodniów stąpających uważnie, aby się nie poślizgnąć i nie wpaść do jakiejś kałuży. Kałuże, których pełno było na chodnikach, wyglądały jak stare, zużyte ścierki.
Próbowałam pokierować szofera w stronę znanych mi ulic, ale on nie potrzebował mojej pomocy. Zaprowadził mnie na dawny rynek, tak jakby już od dawna znał to miejsce, i nawet zwrócił mi uwagę na wysoki betonowy słup umieszczony na środku placu.– To ku pamięci Polaków, którzy oddali swoje życie za ojczyznę – powiedział. – Polaków? – zapytałam zdziwiona. – Do tego miejsca Niemcy sprowadzili Żydów, zanim wysłali ich na śmierć na starym żydowskim cmentarzu. Tam zepchnięto ich do dołów, które przedtem kazano im samym wykopać – odpowiedziałam podniesionym głosem.
– A Żydzi to nie Polacy? – zapytał zaskoczony. – No może nie walczyli tak jak nasi, ale należy im się oddanie szacunku po śmierci tak samo jak innym. Przed Panem Bogiem wszyscy są równi, nie?
Wysiadłam z taksówki i skierowałam się do grupki starszych ludzi zebranych na skraju placu. W przeszłości to był rynek. Dwa razy w tygodniu był tam targ. Rolnicy z pobliskich wiosek przywozili do sprzedaży płody swoich gospodarstw. Teraz plac stał opuszczony i tylko pomnik pamięci w środku rynku ro- bił wrażenie ostatniego zęba, który pozostał w ustach samotnego staruszka.
Zbliżyłam się do grupki starszych mężczyzn i zapytałam:
– Czy ktoś z państwa mieszkał w Ostrowcu przed wojną? – moje pytanie przerwało rozmowę. Otoczyli mnie i patrzyli podejrzliwie.
– Kto pani jest? Skąd pani zna język polski? Czego pani tu szuka? Dlaczego ma pani dwa aparaty fotograficzne? – pytania padały ze wszystkich stron. Kierowca pospieszył mi z pomocą.
– Ta pani jest turystką z Izraela. Żydówką, która urodziła się w Ostrowcu. Szuka ludzi, którzy znali jej ojca.
– A jak się nazywał ten Żyd? – zapytał jeden ze starców, przesadnie prze-ciągając ostatnie słowo.
– Alterman, Mosze Alterman – wtrąciłam.
– Moszik Alterman, ten, który miał skład meblowy! – rzucił staruszek radośnie. Zanim zdążyłam zareagować, podszedł do mnie i silnie potrząsnął moim ramieniem. Potem zatrzymał moją dłoń i przycisnął ją sobie do piersi. Poczułam, że serce starca trzepocze się jak ptak, który wyleciał z klatki. Stałam i przysłuchiwałam się jego biciu.
Moi rodzice w 1938 r. |
– Wie pani, kto ja jestem? Hamer, Hamer piekarz, a ta, która do nas idzie, to moja żona. Ja byłem piekarzem i w czasie wojny rzucałem przez płot chleb do getta. Dobrze znałem pani ojca. Jaką piękną miał żonę! Słyszałem, że zamordowali ją kilka dni przed zakończeniem wojny. Szkoda, była piękną Żydówką. A co z pani ojcem? Żyje?
– Mój ojciec żyje, ale dziś jest starcem, który po doświadczeniach Auschwitz nie wrócił nigdy do siebie i nie ożenił się po raz drugi – odpowiedziałam wzruszona.
Moi rodzice w getcie, Ostrowiec 1941 r. |
– Stefa, Stefa, chodź szybko, zobacz, kogo tu mamy! – zawołał w stronę żony, która zbliżała się do nas ciężkim, powolnym krokiem. I znów musiałam położyć swoją dłoń na sercu staruszki. Kiedy poczuła mój dotyk, położyła głowę na mojej piersi i zaczęła szlochać. Wyciągnęłam z torebki papierowe chusteczki i ocierałam jej łzy. Czułyśmy się, jakbyśmy obie wróciły z pogrzebu kogoś bliskiego.
– Jestem chora na serce i nie wolno mi się denerwować, ale to spadło na nas nagle jak z nieba. Pamiętam panią jako malutką dziewczynkę z czarnymi włosami i błyszczącymi oczami.
Hamer zaprowadził nas pod dom moich rodziców. [...]
Hamer, który śpiesznie szedł po ulicy Kościelnej, wskazał nam domy, które mijaliśmy i opowiadał o ich żydowskich właścicielach. Wymieniał ich nazwiska i dodawał z dokładnością, kiedy i dokąd wyjechali ci nieliczni, którzy pozostali przy życiu. Wielu z nich wyjechało jeszcze do Palestyny, ale większość udała się do Kanady i od czasu do czasu ich potomkowie przyjeżdżają, aby odwiedzić rodzinne strony.
– Teraz zaprowadzę panią na żydowski cmentarz – powiedział. – Tam koło płotu pozostało tylko kilka nagrobków. Większość z nich jest zniszczona, ale jeszcze można odczytać nazwiska. Z pozostałych Niemcy pobudowali chodniki w mieście. Teraz na miejscu cmentarza będzie plac zabaw. Starego buka nie ścięli, a pod nim znajduje się zbiorowa mogiła. Tam są pochowani Żydzi z Ostrowca pozabijani przez SS. – W tym momencie wykonał palcem gest podrzynania gardła nożem.
– Co ja pani powiem, lepiej nie pamiętać tamtych dni. Byłem „piekarzem getta” i podrzucałem Żydom świeży chleb. To był dopiero wyczyn! Nieustannie narażałem się Niemcom. Każdego dnia groziła nam śmierć, ale ja byłem młody i nie bałem się. Znałem wszystkich Żydów z Ostrowca. Litość brała nad małymi dziećmi, chudły z dnia na dzień. Widać było tylko wielkie i czarne jak węgiel oczy.
Żona Hamera, ciężko oddychając, przecierała od czasu do czasu czoło płócienną, pożółkłą chusteczką. Pochyliła głowę w stronę męża i szepnęła mu coś na ucho. – Pani musi koniecznie napić się u nas herbaty. Od kilku godzin pani kręci się w zimnie i jeszcze pewno niczego nie piła. Córka Altermana nie jest przecież codziennym gościem. Może raz na sto lat…
– Niedługo się ściemni i będę musiała wracać do Warszawy – usiłowałam wymigać się od zaproszenia. – Nie, nie, mamy dla pani niespodziankę, wielką niespodziankę. Mieszkamy dwa kroki stąd.Uliczka, w którą skręciliśmy z ulicznych schodów, zdawała mi się znajoma. Wskazałam zardzewiały szyld przybity zaledwie jednym gwoździem.
– Po wojnie mój ojciec tu mieszkał – zaszeptałam do ucha staruszki.
– Ojciec pani mieszkał pod numerem trzynastym, a my pod drugim. Zapraszamy do środka – powiedział Hamer i pociągnął mnie w stronę klatki schodowej.
Wspinając się po trzeszczących schodach poczułam zapach kartoflanki i kiszonej kapusty. Stefa, która jakby zrzuciła z siebie lata i wagę, biegła po schodach jak młoda dziewczyna. Wyciągnęła z palta wielki klucz, otworzyła nim drzwi, które już od lat nie widziały żadnej farby i zapaliła światło. Uderzył mnie ciężki smród, podobny do wyziewów z klatek w ogrodzie zoologicznym, z tą różnicą, że ten był ciepły i wilgotny.
Widok, jaki zobaczyłam, był jakby żywcem przeniesiony z filmów, przedstawiających życie chłopów na opuszczonej wsi we wschodniej Europie. Po prawej stronie pokoju stał piec obłożony kaflami koloru mocnej herbaty. Ze szczeliny między ścianą a piecem wystawały kromki suchego chleba, powpychane między zmięte kawałki gazetowego papieru. Koło pieca stał mały stół, przykryty gazetą, a na nim szklanka herbaty z pływającymi w niej resztkami papierosa. Chleb, z którego wydłubano wnętrzności, otwierał groźnie paszczę, jakby ostrzegał przed ewentualną próbą zrobienia porządku.
Na szerokim łożu, które zajmowało większą część pokoju, leżały porozrzucane w nieładzie pierzyny, poduszki i mnóstwo szmat. Wyglądały jak stare bety, wyciągnięte z ulicznego śmietnika. Na lewej ścianie wisiał drewniany krzyż, a na półce pod nim stał zielony słoik z plastikowym kwiatami. Obok leżała szczotka do włosów i grzebień. Po podłodze wałęsały się dwa białe króliki, jedyne stworzenia w tym pomieszczeniu, które nie wzbudzały odrazy. Ścierpła mi skóra na myśl, że będę piła herbatę z którejś szklanki stojącej na stole i osłodzę ten napój cukrem wyjętym z jakiejś starej szmaty.
– Ja naprawdę muszę już iść, żeby zwolnić kierowcę. Obiecałam, że nie zajmę mu więcej niż osiem godzin – mówiłam – już się ściemniło i moi przyjaciele będą się niepokoić.
– Zaraz, zaraz, jeszcze musi pani zobaczyć najważniejsze… – Hamer jednym dramatycznym ruchem opróżnił małżeńskie łóżko z rzeczy, z całego bałaganu. Zrzucił wszystko na podłogę. Dopiero teraz zobaczyłam oparcie i poręcze łóżka z wiśniowego drzewa, wykonane ręką artysty. Opróżniony mebel wyglądał jak diament na kupie śmieci. W dalszym ciągu nie rozumiałam, co mam wspólnego z tym łóżkiem, ale Hamer nie dał mi się długo zastanawiać.
– To jest łóżko pani rodziców, pochodzi z ich warsztatu. Pani ojciec podarował mi je w zamian za chleb. Pewnego dnia, kiedy przyniosłem pieczywo do getta, jeszcze w czasach, kiedy pozwalano mi tam wchodzić, powiedział: weź pan to łóżko, bo zajmuje za dużo miejsca. Dodali nam do mieszkania jeszcze dwie rodziny i musimy spać na materacach. – Łóżko wziąłem, a materace im zostawiłem, w ten sposób ocaliłem ten mebel z rąk SS-manów.
Wszystko mnie nagle zabolało. Wydawało mi się, że mam gorączkę. Szeptem poprosiłam kierowcę, żeby mnie wyciągnął z mieszkania Hamerów. Kiedy byliśmy już na dole i głęboko odetchnęłam świeżym powietrzem, [...]
Źródło: zapispamieci.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz