Henryk Małkiewicz - tytuł Sprawiedliwego wśród Narodów Świata w 1986 roku
Pomagałem Żydom. Byłem antysemitą, ale nie bandytą.
Oczywiście, że ich znałem przed wojną. Jak mógłbym ich nie znać. Kudłowicze byli z Ostrowca, mieszkali chyba na ul. Młyńskiej [na ul. Siennieńskiej]. Natomiast Alterzy – w Rynku. Kudłowicze byli kupcami i mieli z moim ojcem stosunki handlowe. Kudłowicz, gdy kupował zboże, przemielał je u mojego ojca w młynie w Stokach Starych [gm., Ćmielów, powiat ostrowiecki]. Młyn w nie był nasz, był w długoletniej dzierżawie z Drucki-Lubeckimi. Więc żadna przyjaźń to nie była, po prostu znajomość. Wtedy nie było takich antagonizmów między Żydem a Polakiem. Współżycie było dość miłe. Owszem polskie organizacje – Obóz Narodowo Radykalny – były antysemickie. Ja do niego należałem. Dziwna rzecz: antysemita uratował. Ale to jest w moim charakterze. Byłem antysemitą, tak mnie wychowali. Byłem nawet w Narodowych Siłach Zbrojnych. Byłem typowym polskim faszystą. Myślałem, że Polacy są najważniejsi. Ale zaznaczam: i moja matka i mój ojciec tak myśleli, ale to nie znaczyło, że byliśmy Żydom wrogami. Nie należeliśmy do takich, którzy by im szkodzili. Raczej była współpraca. Do wojny miałem dwóch kolegów, Altermana i Wajnworcla. Jednego rodzice mieli sklep na Kościelnej z aparatami fotograficznymi a drugiego - knajpę na rynku. Ale była też różnica narodowościowa, wyznaniowa. Było ich cztery miliony w Polsce, dziesięć procent ludności. Ale to nie znaczy, że byliśmy wrogami. Byliśmy różni. Ja zarzucam Żydom to, że byli szowinistami. Oni naprawdę wierzyli, że bóg ich wybrał. Oni wierzyli w to święcie. Byli inni. Mieli prawie sześć tysięcy lat, a więc byli inteligentniejsi, i pomimo, że byli w obcych społeczeństwach, umieli się dostosować, uzyskać dużo wpływów. A więc nie było bardzo za co ich lubić. Ale nie znaczy, że trzeba im szkodzić. A najlepszy dowód jest taki, że ryzykowałem dla nich życie. Nie byłem Żydem i traktowałem ich jako słabszych. Krótko mówiąc – byłem antysemitą, ale nie bandytą. Wystarczyło nie chodzić i nie kupować u nich. Po co ich zabijać? Sami by się wynieśli, jakby nie mieli geszeftu. A oprócz tego od tysiąc trzysta któregoś tam roku byli współobywatelami i nie byli gorsi od nas. Byli gorsi ze względu na mniemanie o nas ale oni byli lepsi. Powiem panu taką historię. Jeden z Żydów, którzy handlowali zbożem, poszedł do dziedzica kupować coś i zachował się nieodpowiednio. A ten dziedzic mu na to: „Polaki że są głupie to rozumiem, ale że Żyd jest głupi, to coś nie tak.”
Ukrywałem ich dokładnie półtora roku. Pod koniec, kiedy likwidowali te getta miejscowe i część jechała do Treblinki czy Oświęcimia, [żeby być] na popiół zamienione, a część tych którzy mieli kontakty mogli się przechować. W Stokach mieszkała moja rodzina a ukrywałem ich na Rudzie Kościelnej. Byli to: Henia Kudłowicz, jej brat, Szlama Kudłowicz oraz Jochewet – po polsku Jadwiga – Alter i jej brat Naftali. Czworo.
W gminie, gdzie się ukrywaliśmy miałem prestiż wśród mieszkańców, więc jak przyszedłem do kogoś to mnie przyjmowali razem z nimi. Przecież nie przechowywałem ich u siebie, tylko u znajomych. Oczywiście miałem bardzo ładny pistolet maszynowy z zrzutów amerykańskich, UD 40 coś tam, dwadzieścia cztery strzały i bardzo celne. Jednak nie był mi potrzebny, bo nikt z Polaków się ze mną nie konfliktował. Wszystko to było ukryte i nie było takie jawne.
Warunki nie były bardzo piękne. To znaczy chowaliśmy się na strychach, w stodołach. Ostatecznie na Krzemionkach mieliśmy bunkier – piwnicę z zamaskowanym wejściem. I tam oni czworo i ja piąty jako wódz. Cały czas z nimi mieszkałem. Jakże mogłem bez opieki ich zostawić, przecież zaraz by ich sprzedali. Bo byli tacy, co sprzedawali. Stałem się bezbrodym Żydem. Wówczas to były kapitalne warunki. Stodoła w lato nie była takim złym pomieszczeniem. W zimie schodziliśmy niżej. To już było w innych miejscach, gdzie były te ziemianki. Pierwsza kryjówka była u wdowy Cholewińskiej. U niej kwaterowali Niemcy. My byliśmy na strychu a oni na dole. Było niebezpiecznie i musieliśmy się stamtąd wynieść. Mało tego, Henia przez pewien czas gotowała Niemcom obiady. I bardzo im smakowało. Zresztą Niemiec nie poznawał kto jest Żydem. Polak z miejsca widział Żyda. Oni nie bardzo znali się na tym. Więc jak Niemcy przyszli i chcieli obiad, to im ugotowała a oni byli z usług Żydówki bardzo zadowoleni.
Oni bardzo dobrze mówili po polsku. Jochweta tylko kaleczyła. Henia miała średnie wykształcenie i po polsku bardzo pięknie rozmawiała. Mało to, ona była bardzo inteligentna, tylko że była brzydka. To jej wada. Ale ją bardzo lubiłem. To był dobry człowiek. Podobna była do mojej siostry. Wszystkim by się podzieliła. Nie jak typowa Żydówka. Alter to typowa Żydówka. Ona się uważała za najlepszą. Była zamożna i piękna. Żeby tak o sobie mniemać miała możliwości i podstawy. Alterówna była bogata. Miała dom w rynku, dziś jest tam bank (ten stary budynek od Kunowa w rynku). Jej rodzina miała chyba manufakturę i była zamożna jak na ostrowieckie warunki. Mało tego, Alterówna pochodziła z arystokratycznego, chasydzkiego rodu. Całe pokolenia jej przodkowie byli rabinami. Mieli po prostu starożytny rodowód, wyższej klasy kapłańskiej. Piękna była. Uratowałem ją.
Robiłem to, bo to są ludzie… Jak można? Ci Niemcy są straszni. Piękne stworzenia, te Żydówki, jak można to zabijać, dlatego tylko, że jest Żydówką? To jest coś okrutnego i niemożliwego... Temu Hitlerowi powinni jaja obciąć, powinni go trzymać w klatce. Żydów nie dało się lubić, bo byli inni. Byli inteligentniejsi. Ja ich psyche znam, bo byłem z nimi po bratersku. Mnie się nie krępowali. Mówili dlaczego nas nie lubią. Dlatego, że byliśmy w ich oczach gorsi.
W 1939 roku miałem szesnaście lat, Kudłowiczówna była o trzy lata starsza. Alterówna miała tyle lat co ja. Alterówna była bardzo piękna, jako kobieta. Kobiece kształty, biodra wydatne. Nogi długie jakby kolumny. Wysoka metr siedemdziesiąt sześć, osiem. O pięknej cerze, o pięknych falujących, gęstych włosach. Zęby miała tylko troszkę zepsute. Tak, to mogła być miss Europy!
Dlaczego jej się nie oświadczyłem? Nie było potrzeby. Gdyby nawet ona mnie bardzo kochała (podobno jak wyjeżdżała to jej poduszka była od łez mokra), to ona była typową Żydówką, szowinistką. Mimo, że uważała mnie za coś nadzwyczajnego, to byłem dla niej gojem. Nie wiem czy pan rozumie. Goj – Nie Żyd. Obcy. A ona z tej rodziny chasydzkiej, tak w tym zatopiona, że mimo, że mnie kochała, to za mnie nie wyszła. Może gdybym ją zmusił do tego. Ja też jej nic nie proponowałem. Lubiłem ją, bardzo mi się podobała, ale o tym nie było mowy. Różnice były, po mojej stronie i po jej stronie. Zdarzały się małżeństwa polsko-żydowskie, ale nie z taką jak ona. Ona była arystokracją duchową. Oni byli przywódcami duchowymi. Ich pradziad był jakimś tam cadykiem. Wyjechała do Izraela. Dostała tam choroby skórnej. I ponieważ bez mojej zgody wyjechała, to powiedziała: „Jahwe ukarał mnie za Henia”. Jechała do swojego kraju, dostali wolność, to jak mogłem powiedzieć „nie jedź”? Ani nie miałem takiej możliwości, ani takiej władzy. Choć myślałem, że ja tam też zawitam. Pojechałem ale już za późno… Zmarła na chorobę skórną. W 92 roku byłem w Izraelu. Dopiero wtedy były możliwości.
[W 1943 roku, gdy naziści zlikwidowali getta], reszta Żydów w barakach była skoszarowana i pracowała. Tam życie było dla nich w miarę bezpieczne. W Częstocicach był taki obóz. Ale co jakiś czas robione były czystki. Żydzi mieli swój wywiad, płacili Niemcom i wiedzieli kiedy będzie wywózka i wtedy uchodzili. Potem znów wracali i pracowali. Moi też tam wracali, jeśli były takie możliwości na kilka miesięcy. Gdy były selekcje, to uciekali i znów ich przyjmowałem. Tak było bezpieczniej. Mieli gorsze żarcie ale nie zabili ich. Normalnie pracowali für Reich.
Na Rudzie Kościelnej była gorzelnia i siedziba hrabiny Marii Sobańskiej, a właściwie księżniczki Drucki-Lubeckiej. Bardzo piękna kobieta. Wszyscyśmy się w niej kochali. W Łysowodach mieszkała jej siostra, nazywał się Czartoryska z domu Lubecka, Izabela Czartoryska. Najpierw wyszła za hrabiego Platera, potem za Sobańskiego szwoleżera, który był jej narzeczonym jeszcze za panieństwa, ale wyszła za Platera. Ale potem jak Plater zniknął, Sobańszczyka złapała. Obie były córkami starego Drucki-Lubeckiego. Miały dwóch braci: Bogdan był posiadaczem na Małachowie (pałac był ładny ale majątek malutki), Ksawery był w Bałtowie. U niego ukrywała się młoda Żydówka. Muszkiesówna. Była u nich jako jedna z córek, normalnie nie ukrywała się. Ksawery Drucki-Lubecki był u Żydów zadłużony po uszy, oprócz tego to był dobry człowiek. Podziwiałem go, raz dlatego, że miał filmowa urodę - był podobny do przedwojennego aktora Roberta Tylera. Jak to mogło się stać, że książę przechował córkę zwykłego rzemieślnika? Czy to jest możliwe, że nie wiedział, że jest Żydówką? Wiedzieli! Tylko księciu było wolno, książę miał za żonę Oppenheimównę, baronównę niemiecką, mieli wpływy. Ci ludzie to pierwsza klasa polskiego społeczeństwa, najwyższa. Książę! Panie, wie pan co to książę?! Jest król, a następny jest Drucki-Lubecki. Mieli 16 folwarków, czyli prawie cały powiat, 20 tysięcy hektarów samych lasów. I nie byli najbogatsi. Bo byli Lubomirscy, Sapiehowie. Ja ich bardzo lubię. Sam chciałem być przynajmniej księciem. Bo ja się urodziłem 6 stycznia, więc jestem królem. Jego żona to była paskudna, ruda Niemka, ale miała dobre serce. Ja wtedy byłem szczeniakiem, nie miałem z nimi kontaktów. Z księciem owszem miałem kontakt. On w AK, ja też w AK, więc mieliśmy takie służbowe stosunki. Książę, Polak miałby nie być w AK? Oczywiście nie chodził na jakieś zbiórki.
Niebezpieczne momenty? Na Krzemionkach spotkałem dezerterów niemieckich. Spotkałem ich w chałupie, w której byliśmy zainstalowani. Wracałem wtedy z miasta i zacząłem rozmawiać myśląc, że są prawdziwymi uciekinierami. Umorusani, biedni, wyglądali na takich co uciekli z Wermachtu. No więc dałem im chleb. I tak mi się odwdzięczyli, choć przyniosłem im dwa bochenki chleba. Dziś analizuję, że albo byli specjalnie wysłani, żeby zbadać teren, albo byli dezerterami ale nie widzieli dalszej możliwości funkcjonowania, Polacy nie bardzo chcieli im pomagać, więc wrócili do swoich jednostek narażając się na to, co z nimi będzie. I oni powiedzieli, że tu przechowuje się partyznaten fiirer - tak mnie nazywali. Dlaczego uznali mnie za partyzanta? W ogóle nie byłem w partyzantce, choć byłem w AK. Może tak wyglądałem. Miałem długie buty, bryczesy skrojona na modę niemiecką, marynarkę z szarym kołnierzem. Wyglądałem na ss-mana. Ja byłem takim Klossem trochę. Broni ze sobą nie miałem. Nie było po co się narażać. Wracałem jako cywil. Po jakimś czasie, pewnego dnia o świcie Niemcy otoczyli ten dom i szukali partyzanta. Gospodynię posadzili i pytali gdzie jest ten partyznaten fiirer. Ona zaprowadziła ich do stodoły, mieliśmy tam gniazdo w snopkach i pokazała, że już nas nie ma. My byliśmy tam pod ziemią. Słyszałem buty niemieckie na deklu, którym się wchodziło do kryjówki. Czekałem tylko, że pojawi się światełko i usłyszę: „Raus!” Wtedy nie myśli pan już o niczym. Widziałem tylko siebie już leżącego tam na górze. Wtedy wyrwało mi się: „No to koniec...” I pomyślałem o swojej matce. Że nie będzie jej miło, gdy mnie tu znajdzie nagiego zastrzelonego. Tak to jest, że jak się umiera, to się wraca do tej kobiety, która cię urodziła. Ale dali spokój i odeszli. Nie wiem kto mnie uratował. Czy Chrystus mnie czy Jahwe ich a ja przy nich się uchowałem. To był cud. Uważam, że to nie było normalne. Przecież przyszli po mnie. No jak mogli nie znaleźć jak chodzili po tym deklu. Może spryt tej kobiety to sprawił, bo zarzuciła kilka snopków na nasza kryjówkę. Jeszcze dziś mam trochę dreszczyków.
Pieniądze? To mnie nie interesowało. Jochewet była zamożna, ona to finansowała. Wtedy taka dwudziestka twarda [amerykański dolar] – złoty pieniądz - miała dużą wartość. Za taką dwudziestkę można było całą rodzinę dobrze utrzymać przez miesiąc. Nie wiem ile tego miała, przecież nie pytałem. Miała rublówki i dolarówki. Co miesiąc sprzedało się – ja to musiałem robić – i były pieniądze na ich wyżywienie. One jakby same się finansowały. Moje wyżywienie nie zawsze było w tym, bo nie zawsze byłem z nimi. Ale jak już był obiad, to dlaczego nie miałbym zjeść. Dolarówki sprzedawałem najczęściej u cinkciarzy u zegarmistrza Leona Szypulińskiego. Pieniądz jak jest złoty ma wartość zawsze i wszędzie. Bez tego nie miałbym takiej możliwości. Miałem dwadzieścia lat, nie pracowałem, wprawdzie byłem agronomem, ale takim sztucznym. Tylko miałem ten papierek dzięki księciu Druckiemu-Lubeckiemu, który mnie ze swoim listem do starosty do Opatowa wysłał i tam się formalnie zrobiłem niemieckim pracownikiem. „Ich arbeite fiir grose Deutchland” – mówiłem, gdy mnie żandarm legitymował. Kiedyś z obozu prowadziłem tego Naftalego, na ulicy Żeromskiego, na górze po lewej jest willa Radwanów, po drugiej stronie stał żandarm za płotem: „Komm hier”. Idę i od razu wyjmuję to beieinschainigung, i zakrzyczałem że jestem gminnym agronomem. Przeczytał, w porządku, a ten drugi? Także agronom. Puścił nas. Jakoś miałem szczęście.
Rachelę (Ruchlę) nie bardzo pamiętam, wiem tylko że była taka. Szlamka to był jej starszy brat. Fawel jeszcze starszy. Szlamka był nieożeniony, nie miał dzieci, był kawalerem. I dlatego był zły na mnie, bo ja mu Jochwetę podbierałem. Ożenił się dopiero w Izraelu. Tam miał dzieciaki. On pojechał dalej do Południowej Ameryki, do Brazylii, ponieważ tam miał starszych braci. Pisał do mnie kartki z Rio. Paskudny charakter trochę ale był Żydem, wolno mu było goja nie lubić, ale był pełen szacunku, bezsprzecznie. Ale był typowym Żydem: mimo że był brzydszy, mniejszy i rudy, myślał, że jest lepszy ode mnie, bo jest Żydem. Może tak nie myślał, ale go o takie myślenie posądzam.
Ostatnie miesiące ukrywaliśmy się u rolnika na Maksymilianowie, Dunal Jan się nazywał, średniozamożny. Tam mieliśmy najlepiej, bo chłop bogaty, więc obiady mieliśmy bardzo dobre. Oczywiście trzeba było mu płacić. Ale finansowała to tymi rublami ta śliczna Jochewet. I wszyscy byli zadowoleni. A najbardziej ja. Bo była piękna ta Jochewet… Ale uciekła do Izraela. Byliśmy tam do 17 stycznia 1945 roku. To był ostatni etap.
Teraz tak opowiadam, ale to nie było tak pięknie i przyjemnie. Ale miałem dwadzieścia lat, więc wierzyłem, że mi się wszystko uda. W ogóle nie myślałem o niebezpieczeństwie i dlatego chyba jestem i rozmawiam z panem. Wierzyłem w swoją gwiazdę. Mało tego, myślałem, że jak jestem urodzony 6 stycznia to będę królem. Nawet żydowskim.
Z moich opowieści – jeśli potrafiłbym opowiadać – powstałaby książka. Jak pewna Żydówka poszła do pisarki żydowskiej, i mówi: Słuchaj no Salcia, ja ci opowiem moje życie, a ty napisz taki wielki „buch”.
Wysłuchał i spisał Wojtek Mazan
16 czerwca 2016
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz