piątek, 12 lipca 2019

Chil Brawerman


„Lasy i Ludzie. Wspomnienia z lasów starachowickich 1939-1945”
Marian Langer
Warszawa 1993

s. 83-93
Od 1 maja 1940 r. obszar Lasów Starachowickich, na wschód od szosy Iłża – Lubienia, stał się państwowym terenem łowieckim Rządu Generalnego Gubernatorstwa Franka. W związku z tym w 1940 r. w Marculach został zbudowany za 100 000 zł Dom Myśliwski, zwany po niemiecku Jagdhaus. Wewnątrz budynku mieściła się wielka sala, zwana Salą Myśliwską, kilka pomieszczeń hotelowych dla myśliwych oraz mieszkanie dla łowczego, Niemca, Antona Krügera.
[…]
Latem 1942 r. względnie spokojną egzystencję Krügera zakłóciły wydarzenia, których z pewnością nie przewidywał. W lasach pojawiły się uzbrojone grupy Żydów, którzy zamiast jechać, jak Niemcy chcieli, do obozów zagłady umknęli z gett Iłży, Starachowic, Ostrowca, i innych miast, do lasu, łącząc się w większą grupę pod dowództwem Chyla [Chila] Brawermana.

Chyl Brawerman był synem właściciela pieców do wypalania wapna przy szosie pod Iłżą. Według jego słów odbywał on służbę w Wojsku Polskim i miał stopień kaprala. Był w wieku około 35 lat, raczej małego wzrostu, krępy, z charakteru rzutki i energiczny. Lubił dużo mówić, szczególnie o tym jak to teraz Niemcy boją się wejść do lasu i jak zamierza rozprawić się z żandarmami z Iłży. Bardzo marzył o tym, by dostać w swe ręce żandarma o nazwisku Batz, zwanego pospolicie Bacą, […].

W grupie liczącej około 100 ludzi miał Brawerman również całe rodziny żydowskie. Zdolnych do walki, młodych ludzi, nie było u Brawermana więcej niż 40-tu. Brakowało im broni. […]

Brawerman poczynał sobie dość odważnie jak na możliwości swego oddziału. Najpierw rozbroił posterunek policji granatowej w Mircu. Jak twierdził por. Teofil Tomczyk, oficer KRIPO w Starachowicach a w konspiracji Komendant Korpusu Bezpieczeństwa, polecił on policji granatowej w Mircu, aby się dała Brawemanowi bez walki rozbroić. Brawerman bardzo się cieszył zdobyciem kilku karabinów Steyer, wprawdzie jeszcze z I wojny światowej ale utrzymanych w dobrym stanie. Miał do nich mało amunicji, gdyż Niemcy nie mając zaufania do polskiej policji przydzielali po 20 naboi na karabin.

Drugim wyczynem Brawermana było zrobienie wypadu w biały dzień do majątku Siennieńska Wola, gdzie zdobył sporo żywności. Niemiec zarządzający majątkiem wyjechał tego dnia do Sienna i tym sposobem ocalał. Braweman zabrał tylko z jego mieszkania broń myśliwską z amunicją.

Następny i ostatni wypad zrobił na tartak i młyn Moniki Sobczakowej, Reichsdeutschki, która miała swą posiadłość koło stacji Kunów (Staw Kunowski), pod lasem. Jej także nie zastano w domu. Wyjechała tego dnia do Ostrowca Świętokrzyskiego. Po zabraniu pasów skórzanych do napędu maszyn i zniszczeniu urządzeń, oddział Brawermana wycofał się do lasu. Sobczakowa, bardzo energiczna kobieta i do tego choleryk (rzadka cecha u kobiet) wpadła w furię, gdy po powrocie do domu zastała majątek zdemolowany. Natychmiast pojechała ponownie do Ostrowca aby w Gestapo zrobić awanturę za to, że niemieckie władze bezpieczeństwa nic nie robią aby chronić swych rodaków i dopuszczają do istnienia band, do tego żydowskich. Zagroziła, że jeżeli władze policyjne nie zabiorą się natychmiast do roboty, to ona potrafi w tej sprawie do samego Hitlera dotrzeć.

Oczywiście pracę Gestapo na terenie lasów wykonywał Krüger. Zbierał wszelkie informacje, by ustalić miejsce pobytu Żydów, jaka jest ich ilość i uzbrojenie. Tymczasem Brawerman, po krótkim pobycie na terenie nieczynnej kopalni przy drodze Klepacze-Kutery, zapał w rejonie leśniczówki Klepacze w gęstwinie jodłowej, zakładając tam obóz, który przetrwał od lipca do początku listopada 1942 r.

Po przybyciu do rejonu Klepacz natychmiast nawiązał kontakt z leśniczym Marianem Langerem, którego dobrze znał już przed wojną […]. Ojciec, wiedząc że Żydzi nie mają predestynacji do życia w warunkach leśno-partyzanckich, pouczył Brawermana na czym polegają niebezpieczeństwa związane z ich pobytem tutaj i jak należy się zachować.

Przede wszystkim zakazał im palenia ogni w dzień i opuszczania w tym czasie obozu. Nie wolno im nikomu zdradzać miejsca pobytu. Wyjścia z obozu we wszystkich sprawach mogą mieć miejsce jedynie nocą. Prowiant w postaci kaszy, mąki, soli i innych materiałów nieznoszących wilgoci, złożony został w spichlerzu na leśniczówce i codziennie wieczorem dwóch, stale tych samych ludzi, przychodziło pobierać potrzebną porcję. Później podobną bazę zaopatrzeniową założył również Brawerman u rodziny Góreckich, mieszkających na skraju gęstwin jodłowych, w których był obóz. Gajowy Tomczyk, do którego należał okręg leśny a w nim obóz Brawermana, został przez ojca pouczony, aby starał się chronić miejsce pobytu Żydów przed ujawnieniem go. Kazał mu wszelkie prace w tej okolicy przerwać i przerzucić robotników do rejonów bardziej odległych. Polecił mu aby często patrolował rejon obozu zwracając uwagę na to, czy ktoś obcy przez ten rejon nie przechodzi i czy Żydzi przestrzegają udzielonych wskazówek i nie wychodzą w dzień poza teren obozu lub nie palą ogni. Wstrzymał równocześnie sprzedaż drewna zalegającego w okolicy. Należy przyznać, że Brawerman potrafił zapanować nad porządkiem w obozie i utrzymaniem potrzebnej dyscypliny. Pod koniec pobytu w Klepaczach PPR z Radomia przysłała Brawermanowi Stanisława Olczyka, ps. „Garbaty”, z małą grupką partyzancką GL, złożoną z partyzantów narodowości żydowskiej i od tej chwili „Garbaty” objął dowództwo a Brawerman został jego zastępcą. Do oddziału dołączył jeszcze jeden Polak, Władysław Łodej, mieszkaniec wsi Przymiarki koło Lubieni. Łodej pracował trochę w lasach, a potem w Starachowicach i tam popadł w konflikt z Niemcami. W rezultacie musiał się ukrywać. We wsi na gospodarstwie mieszkała jego żona z trojgiem dzieci i dziadkiem. Łodej wpadał dorywczo do domu aby się zobaczyć z rodziną, pomóc trochę w gospodarstwie, a ukrywając się w lesie starał się upolować coś dla rodziny. Obecnie po dołączeniu do „Garbatego” poczuł się bezpieczniejszy i chyba dla własnej wygody przekonał Brawermana i Olczyka aby przenieśli obóz na teren bagna Klamocha, w lesie przylegającym do wsi Przymiarki. Wmówił im, że są tam takie grzęzawiska, iż żaden Niemiec się tam nie dostanie, a jeśli któremu się to uda, to go zastrzelą. Miejsce wyjątkowo bezpieczne.

Brawermanowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Na początku listopada obóz przeniesiono. Brawerman uważał, że tam będzie mógł ze swoimi ludźmi bezpiecznie przetrwać zimę. Łodej także był zadowolony, gdyż do domu miał tylko 1500 m i mógł teraz praktycznie przebywać w domu, chroniąc się w razie niebezpieczeństwa do obozu.

Po przeniesieniu obozu żydowskiego na Klamochę Brawerman uznał, że teraz może Niemców lekceważyć. W tym mniemaniu podtrzymywał go niewątpliwie również Łodej. Przestano przestrzegać wskazówek udzielonych mu wcześniej przez mojego ojca. Żydówki w dzień urządzały sobie spacery na pobliskie wsie Przymiarki, Lubienię i Budy Brodzkie. Handlowano. Wkrótce też wszyscy wiedzieli, że na Klamosze znajduje się żydowski obóz.

Tymczasem Krüger zbierał informacje i szykował się do rozprawy. Zaczekał do czasu nastania mrozów. Gdy przez szereg dni trwały wielostopniowe mrozy, w dniu 6 grudnia 1942 r. przeprowadził akcję.

Nadleśniczy wysiedlony z Poznania, naukowiec dr Leon Mroczkiewicz, zdobył informacje o planie Krügera i telefonicznie dał znać do mojego ojca, umówionym szyfrem. Ojciec przez zaufanego człowieka, członka ZWZ, zamieszkałego w Budach Brodzkich blisko Klamochy, Jana Baśkiewicza ps. Brzoza, przekazał Brawermanowi wiadomość o obławie. Brawerman przyjął wiadomość w sposób niepoważny. Starał się żartować i okazywać lekceważenie niemieckim zamiarów. Pytał się głupawo, a ile będzie Niemców, a jak będą uzbrojeni, itp. Jak się potem okazało Brawerman zlekceważył ostrzeżenie. Tymczasem Krüger załatwił sprowadzenie większych jednostek żandarmerii i razem z Forstschutzem otoczyli Klamochę od strony lasu. Równocześnie nic nie informując w jakim celu, zrobił zbiórkę polskiej Służby Leśniej w Lubieni i poprowadził gajowych i leśniczych na pola bliżej lasu, rozstawiając ich w tyralierze. Nie wierząc Polakom wykorzystał ich w charakterze straszaka dla tych partyzantów, którzy ewentualnie chcieliby uciekać w pola. Z tych powodów tyralierę rozmieścił w takiej odległości od lasu, aby nie można było rozpoznać z lasu kto to jest, Niemcy czy Polacy. Oczywiście ucieczka w pola nie dawała partyzantom żadnych szans. Pola były pokryte dość grubą warstwą śniegu, a widoczność na nich sięgała kilku kilometrów. Drogę ucieczki w tym kierunku przecinała szosa, którym natychmiast uciekającym Niemcy byli w stanie zajechać.

Polacy, gdy ich Krüger rozprowadził na polach i kazał stać frontem do lasu, to chociaż nie kazał im do nikogo strzelać, zorientowali się co się dzieje i poczuli się w kłopotliwej sytuacji. Co mogli na to poradzić. Po dwugodzinnym staniu Krüger polecił im wracać do pracy, czyli był to koniec akcji.

Podczas jej trwania dochodziły odgłosy strzelaniny z broni ręcznej i od czasu do czasu maszynowej. Pewien żandarm stojący we wsi Budy Brodzkie, kilkadziesiąt metrów od lasu, został trafiony kulą w hełm, który spadł mu z głowy. Niemcowi się jednak nic nie stało.

Olczyk, Brawerman, Łodej i wielu innych przebiło się przez linie niemieckie od strony wschodniej, gdzie pilnowali Forstschutze, rozpraszając się po lasach. Brawerman z paroma ludźmi dotarł na leśniczówkę Klepacze. Opatrzono mu tu ranną rękę i zaopatrzono w żywność. Starty niemieckie w tej walce nie są znane. Widziano jedynie w Kuterach jak Niemcy ładowali do ciężarówki kilku zabitych żandarmów. W Kuterach też zgromadzono zabitych Żydów. Było ich 46. Wszystkich pochowano we wspólnym grobie. Część Żydów dostała się do niewoli i została odstawiona do getta.

Niemcy, wiedząc że część Żydów przedostała się przez ich kordony i poszła w lasy, przez następne dni patrolowali leśne tereny, poszukując zbiegów. Specjalna, zmotoryzowana jednostka żandarmerii, zakwaterowała na plebani w Iłży i zajmowała się tymi sprawami. Oczywiście Krüger zlecił zlikwidowanie rodziny Łodeja, gdyż sam Łodej był nadal nieuchwytny. […]

Ponieważ mrozy nadal trzymały, przebywanie w lesie stało się dla żydowskich partyzantów nie do zniesienia. Zdarzały się przypadki, że niemiecki patrol zauważył przechodzącego przez drogę Żyda z bronią. Na okrzyk „halt” Żyd wypuszczał z ręki karabin i z podniesionymi rękami szedł do Niemca. Był tak moralnie i fizycznie zmaltretowany, że było mu już wszystko jedno co się z nim teraz stanie. Schwytanych Żydów Niemcy obwozili po leśniczówka i gajówkach, aby wskazywali czy ten leśniczy lub gajowy nie udzielał im pomocy. […]

Aby takie rozpoznawanie usprawnić, Krüger zarządził zbiórkę wszystkich leśniczych i gajowych w Marculach. Pewnego dnia mieli się wszyscy stawić na godz. 8 rano.

W tym dniu, około godz. 8.30 przybyło na gajówkę Jana Tomczyka czterech żydowskich partyzantów i udało się prosto do stodoły, aby się przespać. Nie wytrzymali pobytu w lesie i postanowili odpocząć, leżąc na słomie. Tomczyk wiedząc po co Krüger wzywa wszystkich do Marcul, nie pojechał, licząc na to, że później wymyśli jakieś usprawiedliwienie. Tymczasem był to dzień sprzedaży drewna i kilka furmanek czekało przed gajówką, aż gajowy zje śniadanie i pojedzie wskazać im które drewno mogą ładować na wozy. Furmani widząc idących z lasu i udających się do stodoły żydowskich partyzantów, zrozumieli, że sytuacja stała się niebezpieczna i lepiej stąd uciekać. Podcięli konie i odjechali, każdy w swoją stronę. Tomczyk zdając sobie sprawę, że obecność partyzantów została zauważona przez obcych ludzi, którzy niewiadomo gdzie odjechali, poszedł do stodoły usiłując ich obudzić i skłonić do natychmiastowego powrotu do lasu. Tłumaczył im jaka powstała sytuacja. Partyzanci byli tak zmęczeni i zrezygnowani, iż żadne słowa do nich nie docierały. Ostatecznie Tomczyk zapowiedział im, że udaje się na leśniczówkę zameldować ich obecność i w tym czasie mają się ulotnić, gdyż innego wyjścia nie ma. Gdy Tomczyk zjawił się na leśniczówce była już godzina 10-ta. Ojciec powrócił już z Marcul, opowiadając, że Żyd prowadzony przed frontem leśników polskich nikogo nie wskazał. Tomczyk opowiedział ojcu jakie ma kłopoty z partyzantami […] Po chwili Tomczyk zatelefonował do Krügera. Telefon odebrała gospodyni Krügera Wanda, mówiąc, że Krügera nie ma w domu, bo 10 minut temu wyjechał na Klepacze. Było już jasne, że któryś z furmanów dał Krügerowi znać. Mógł to być np. jakiś kolonista niemiecki z Gozdawy, gdyż oni często przyjeżdżali na Klepacze po drewno. Rzeczywiście, zanim Tomczyk dotarł w drodze powrotnej do swej gajówki, w jej rejonie rozległy się karabinowe strzały. Niemcy otoczyli zabudowania od strony lasu i rzucili granat pod ścianę stodoły. Wybuch granatu wyrwał kilka desek robiąc w ścianie dziurę. Obudzeni wybuchem partyzanci, widząc dziurę zaczęli przez nią uciekać w kierunku lasu i stojących w nim Niemców. Trzech z nich zostało zabitych a czwarty oddał się do niewoli.

Fakt, że Tomczyk zatelefonował do Krügera, zapewnił mu rozgrzeszenie przed Krügerem. Jednak to, że zostało tu zabitych trzech żydowskich partyzantów a czwarty dostał się do niewoli, nie usprawiedliwiało Tomczyka przed Brawermanem. Brawerman przybył pod koniec zimy wieczorem na Klepacze, przywożąc dwóch chłopców ze wsi Budy Brodzkie. Wstąpił na leśniczówkę, aby zakomunikować, że za 15 minut zginie Tomczyk i dwaj inni, za pomoc udzieloną Niemcom.

Ojciec mój czynił wszystko ażeby nakłonić Brawermana do zaniechania egzekucji i zbadania sprawy, gdyż nie ma wątpliwości, że Tomczyk jest niewinny. Przekonywał jak tylko potrafił, ale Brawerman był w swoim postanowieniu nieugięty. Powiedział tylko, że właściwie to powinien rozstrzelać Tomczyka żonę ale ze względu na kilkoro dzieci, które ma Tomczyk, postanowił ją zaoszczędzić. Ostatecznie powiedział, że jest to wyrok, którego on nie jest w stanie zmienić. Zginęło tu trzech naszych i za to zginie tu trzech takich co pomagali Niemcom.



W czasie rozmowy z ojcem asystowali Brawermanowi jakiś Rosjanin, trzymający cały czas w ręku, gotowy do strzały pistolet Dreyse 7,65 pamiętający czasy jeszcze sprzed I-ej wojny światowej oraz jakiś młody Żydek z karabinem. Na zakończenie wyrwali przewód telefoniczny od aparatu i wyszli. Krótko po tym rozległy się strzały w rejonie gajówki, świadczące o tym, że Brawerman zrobił to, co zamierzał.

Chłopcy ze wsi Budy Brodzkie podobno odprowadzili do policji w Brodach Iłżeckich jakąś Żydówkę, wykonując polecenie sołtysa a sołtys polecenie Niemców. Chłopcy byli w młodym wieku, w którym nie wszystko się rozumie i powszechnie uważano, że kara była za surowa. Wystarczyłaby dla nich kara chłosty. Jeśli chodzi o Tomczyka, który przez wiele miesięcy pomagał obozującym Żydom i chronił ich przed niebezpieczeństwem, to nie powinien ponosić kary. Zrobił wszystko co mógł w tej sytuacji i nie po jego stronie leżała wina, że tak się skończyło.

Rozstrzelanie tych trzech osób nie było dla Brawermana korzystne. Zraził do siebie ludność i gdy na wiosnę 1943 r. przybył na czele małego oddziału GL na gajówkę Bekowiny, ktoś o tym doniósł Krügerowi. Partyzanci twierdzili, że zrobił to Stojek, osadzony tam przez Krügera, i usiłowali go potem odnaleźć. Mogło jednak być inaczej, gdyż w pobliżu gajówki, na składzie drewna kolejki leśnej, pracowali robotnicy właśnie ze wsi Budy Brodzkie, z której Brawerman zastrzelił dwóch chłopców. Stojek faktycznie przybył rowerem na leśniczówkę Klepacze i przy mnie meldował ojcu o żydowskich partyzantach kwaterujących u niego. Chciał aby ojciec zatelefonował do Krügera, bo pan leśniczy Krüger kazał mu meldować natychmiast takie przypadki. Ojciec zapytał Stojka czy ci partyzanci robią mu coś złego. Nie, odpowiedział Stojek. W takim razie po co to meldować Krügerowi. Partyzanci odpoczną sobie i pójdą dalej, a jeśli zameldujecie o tym do Krügera, to dojdzie do walki, w której nie wiadomo co się stanie. Jeśli chcecie meldować, to proszę. Aparat telefoniczny stoi do dyspozycji. Po tej odpowiedzi Stojek spuścił głowę. Nie wiedział co mówić. Potem wsiadł na rower i jak mi wiadomo z innych źródeł, powrócił na Bekowiny. Meldunek do Krügera dotarł najwidoczniej z innego źródła.

Gajówkę Bekowiny otaczał ze wszystkich stron las, tak że Krüger z żandarmami otoczyli zabudowania nie zauważeni przez partyzantów, wśród których byli Polacy, Żydzi i Rosjanie. Brawerman nie wystawił żadnych ubezpieczeń a tylko posterunek obserwacyjny w oknie, z zadaniem obserwacji bramy wjazdowej. Tymczasem Niemcy swym zwyczajem rzucili granaty pod stodołę, która się zapaliła. Od niej zaczęły płonąć obory, a na końcu budynek mieszkalny. Część partyzantów, łącznie z Brawermanem, rzuciła się natychmiast do ucieczki w kierunku bramy. Była to najkrótsza droga do lasu. Ostrzeliwał ją żandarm z pistoletu maszynowego. Zabił dwóch partyzantów i ranił innych. Przypuszczalnie skończyła mu się amunicja w magazynku a zanim założył następny, nie miał już do kogo strzelać. Druga część partyzantów podjęła walkę, względnie próbę przebicia się w odwrotnym kierunku. W innych kierunkach trzeba było przebiec przez otwarty teren ogrodu 60 metrów, a potem sforsować płot, za którym leżeli ukryci żandarmi. Zginęło pięciu partyzantów, którzy usiłowali przebijać się w tych kierunkach. Ogółem oddział poniósł straty siedmiu ludzi zabitych i kilku rannych, w tym jeden radziecki oficer, ranny w prawe płuco i nogę. Udzielono mu pomocy we wsi Budy Brodzkie a Leon Baśkiewicz odwiózł go wozem do rejonu Bór Kunowski. Gajówka Bekowiny spłonęła całkowicie i już nie została odbudowana. Na jej miejscu rośnie las. Pozostała jeszcze na moich zdjęciach fotograficznych. Można na nich zobaczyć jak wyglądała przed spaleniem i jak po spaleniu. Walka, która nastąpiła w warunkach narastającego zmierzchu, po której Niemcy z powodu ciemności nie byli w stanie zebrać pogubionej broni i zrobili to z samego rana ludzie, nie została odnotowana w literaturze historycznej. Przypuszczalnie żaden z jej uczestników nie dożył końca wojny.



Na początku lata 1943 r. Brawerman pojawił się ponownie ale już jako zastępca dowódcy oddziału GL liczącego około 40 ludzi. Dowódcą był radziecki kapitan Andrejew. Skład oddziału był w większości polski. Brawerman powracał z rejonu Pakosławia. Zarekwirowano tam placówce AK rkm Browning, noszony potem przez kapitana Andrejewa na szyi, jako pistolet maszynowy. Kpt. Andrejew był niewysoki ale szeroki w barach i karabin maszynowy wisiał na nim jak zabawka. Brawerman wytłumaczył dowódcy placówki ppor. „Judymowi”, że AK jeszcze nie prowadzi działań wojennych a oni już potrzebują broni. (Zapomniał o tym, że broń należy zdobywać na Niemcach a nie Polakach). Dalsza działalność Brawermana miała miejsce w rejonie ostrowieckim, a latem 1943 r. doszły wieści, że utonął w Wiśle podczas kąpieli.

[…]

1 komentarz:

Wojtek Mazan pisze...

30th June 1943 The destruction of the Jewish partisan unit under the command of Yechiel Braverman in a battle with large German forces in the Radom region.
http://www.jwmww2.org/War_Chronology_1943