Patrycja Dołowy
„Wrócę, gdy będziesz spała. Rozmowy z dziećmi Holocaustu”
Wołowiec 2019
Wołowiec 2019
s. 120-128
Dziecko bez tożsamości
(rozmowa z Leą, Szoresz, okręg Jerozolimy)
Kilka lat temu pojechałam do rodzinnego Ostrowca Świętokrzyskiego. Weszłam na podwórko, przy którym stał nasz dom, i spytałam, kto tu pamięta czasy przedwojenne, kto pamięta Mariana Altermana. Jacyś starsi ludzie odpowiedzieli: „Jego zdjęcie było u naszego fotografa, wszystkie panienki prosiły, by ich zdjęcia stawiać obok jego podobizny, każda chciała, by ją wziął za żonę, a on przywiózł z Radomia taką piękną kobietę! To była pani matka?” Schodzili się kolejni i okrążali mnie, przekazywali sobie nowinę: „Córka Altermana, córka Altermana”. I nagle podeszła do mnie para – państwo, którzy mieli piekarnię w czasie wojny i przerzucali ludziom przez mur chleb do getta. Kobieta ta powiedziała do męża: „Stefciu, to jest córka Altermana”. Wzięła moją rękę i przyłożyła sobie na piersi, a ja poczułam, jak wali jej serce. „Pani musi do nas przyjść, mieszkamy niedaleko”. Poszliśmy. Już na schodach czuć było zapach kapusty, kręciły się tam króliki, za piecem suchy chleb, niedopałki papierosów w resztce herbaty, na ścianie fotografia papieża. On powiedział: „Musze pani coś pokazać”. Otworzył drzwi pokoju, tam łóżko, a na nim pełno szmat. „Pani nie poznaje?” – spytał. Zrzucił te szmaty, a pod spodem było piękne, drewniane, wiśniowe łóżko. „To jest łóżko pani rodziców. Dostałem je od pani taty za ten chleb, który wysyłałem do getta”. A mnie się zrobiło słabo, czułam, że zaraz zemdleję. Szofer, z którym przyjechałam, wziął mnie pod ramię i zaczął mi tłumaczyć, że musimy już wracać. Dałam tej kobiecie jeszcze dwadzieścia dolarów, a ona powiedziała, że to dla niej na rok na lekarstwo.
Urodziłam się w domu dziadków w Radomiu. Rodzice mojej mamy byli dość ubodzy i bardzo pobożni. Mieli dwóch synów i siedem córek. Wszystkie były piękne, ale na niewiele się to zdawało, bo nie miały posagu. Tata zakochał się w mamie, a ona była siódma z kolei. Musiałby czekać, aż inne wyjdą za mąż. A że był z bogatej rodziny, dał posag każdej siostrze, żeby poślubić mamę. Mama znała języki, pięknie malowała i rzeźbiła. Dziadek nie pozwolił jej jechać do Paryża na studia. Ale przy tacie miała dobre życie. Bawili się, tańczyli, jeździli do Zakopanego.
Na zdjęciach wygląda ślicznie, elegancko.
I na szczęśliwą. Nikt sobie nie wyobrażał, co będzie. Pobrali się w 1937, ja się urodziłam w 1938. Zamieszkali w Ostrowcu Świętokrzyskim w pięknym domu niedaleko kościoła. W 1940 roku wsadzili nas do getta. Ojciec miał przyjaciela goja, niejakiego Głuchowskiego. Uczynił go wspólnikiem i realizatorem naszego majątku. Głuchowski dostał pod zarząd nasze magazyny. Zabrał moją mamę i spora sumę pieniędzy do Warszawy. Ukrył ją u rodziny, o której nic nie wiem. Mnie odwiózł do klasztoru w Brwinowie. Pamiętam jazdę pociągiem. Była z nami zakonnica. Zabandażowali mi głowę i część twarzy, w tym oko, żebym ni wyglądała na żydowskie dziecko. Miałam wtedy cztery lata, ale w księgach pięć, bo od takiego wieku przyjmowali dzieci. […]
Myślałaś o mamie?
Zniknęła mi z oczu. Nie było mi jej brak. Kiedyś przy byle rozstaniu czułam tęsknotę, a tu raptem nic. To chyba mechanizm obronny. Odwiedziła mnie w tym klasztorze dwa razy. Pamiętam, że zwolniłam jej swoje małe łóżeczko i ona spała tak, że pół ciała miała poza nim. Sama spałam obok na podłodze. Mama przyniosła mi kromkę białego chleba. Wiedziałam, że nie mogę nikomu o tym powiedzieć. Położyłam chleb pod poduszkę i w nocy go żułam. […]
A inne dzieci pytały o rodziców?
Wcale! Rodziców nie było, i już. Jednak gdy skończyła się wojna, po dzieci zaczęły przyjeżdżać matki. Wychudzone, oszołomione. Słyszałam: „To Żydzi przychodzą po swoje dzieci”. Ja byłam szczęśliwa, że po mnie żaden Żyd nie przyszedł i mnie stamtąd nie zabrał! Aż pewnego dnia, to już był czerwiec 1945 roku, przyjechała elegancko ubrana pani. Wytworna, piękna, pachnąca perfumami. Miała blond włosy i niebieskie oczy. Zakonnice powiedziały: „To jest twoja ciocia Zosia”, a ja pomyślałam: „Jakie szczęście, że żadna Żydówka mnie wcześniej nie zabrała”. Chętnie poszłam z ciocią Zosią. Zakonnice kazały mi jeszcze podziękować Matce Boskiej za uratowanie życia. Wbiegłam do kościoła, uklękłam, a ciocia Zosia stała. Zaczęłam się modlić, a ona dalej stała. Powiedziałam: „Tutaj trzeba klękać, dlaczego nie klękasz?”. I ona wtedy się rozpłakała. Wciąż na mnie patrząc, powoli uklękła.
Zapytałaś ją, kim jest?
Żadnych pytań! Pojechaliśmy do Warszawy, cale miasto było w gruzach. Bałam się po nich chodzić, bo gdzieniegdzie były jeszcze gorące. […] W końcu odstawiła mnie do domu dziecka w Zatrzebiu. Tam znowu było mnóstwo dzieci. Nikt z nas o nic nie pytał. Dzieci Holocaustu wiedziały, że trzeba być posłusznym, bo inaczej śmierć. […] Jednego dnia powiedzieli mi, że znaleźli mojego tatusia i że on przyjdzie mnie odwiedzić.
Ucieszyłaś się?
Po prostu zgodziłam się na wszystko. Przyszło trzech panów, jeden o kulach, wyglądał jak trup. Twarz jak u kościotrupa, wycieńczona, zapadnięte oczy. Dawaj pozostali byli przystojni i eleganccy. Podeszłam do jednego z nich i poprosiłam, żeby wziął mnie na ręce. Podniósł mnie i oddał temu potworowi z kulami. One upadły, a ja się wyślizgnęłam i uciekłam. Trup krzyczał: „Lunia, Lunia!”. Nie wiedziałam, kim jest Lunia. Nazywałam się Ala. Nie chciałam tego pana więcej oglądać, a on nie wiedział, co robić. Odjechał beze mnie.
Ciocia Zosia mieszkała w Łodzi. Lubiłam ją, bo ładnie pachniała i pięknie się ubierała. Chciałam być blisko niej. Przenieśli mnie więc do Helenówka* (* Chodzi o żydowski sierociniec w Helenówku, znajdujący się przy dzisiejszej ulicy Krajowej 15 w Łodzi. Po wojnie w budynku umieszczono sieroty żydowskiego pochodzenia, które przeżyły Holocaust. Moją wychowawczynią była tam pani Lunia, o której pisałaś*.(* Zob. P. Dołowy, Zobaczyć Lunię [w:] Przecież ich nie zostawię. O żydowskich opiekunkach w czasie wojny, red. M. Kicińska, M. Sznajderman, Wołowiec 2018.) Znów było mi dobrze. Zamiast do szkoły chodziłam na jagody i maliny, a potem do Cyganek na Bałucki Rynek. Wróżyły mi, że wyjadę za morze. Któregoś dnia usłyszałam, że kierowniczka pani Falkowska jest oburzona. Krzyczała, że nie należy mi się ubranie z Jointu, bo mam bogatego ojca i on powinien mi je kupić. Wszyscy mnie z tego powodu obrażali. Bogaty ojciec to niedobrze, bo był już komunizm. Tata przyjechał na wezwanie. Nie przywiózł ubrania. Dotarł wykończony długa drogą z Ostrowca Świętokrzyskiego. Jechał całą noc. Nieogolony. Człowiek po Auschwitz. Wstydziłam się go.
Nie oswoiłaś się z nim?
Nie. Przyjeżdżał raz na pół roku. Nigdy nie pytałam go o matkę. Wiedziałam, że jestem sierotą. […] Jednego dnia miałam dyżur przy telefonie. Odebrałam, a to mój ojciec. Powiedział: „Lusiu, mam dla ciebie spakowaną walizkę, weź jakieś podręczne rzeczy, płaszczyk, dwie sukienki, czekam na ciebie na stacji w Helenówku. Wyjeżdżamy do Palestyny”. Tłumaczyłam, że nie mogę tego zrobić. Miałam dwanaście lat, byłam rozsądna, nie mogłam uciec, przecież będą mnie szukać. Kazałam mu przyjść po mnie i oficjalnie mnie odebrać. Przyszedł. Siedziałam pod drzwiami i słyszałam całą jego rozmowę z Falkowską. „Proszę pana, to moje ukochane dziecko, chcę je adoptować. Niech pan zacznie nowe życie od początku. Będzie miała ze mną dobrze, mogę sobie na to pozwolić, poślę ją na studia do Wiednia”. A ojciec odpowiedział: „Proszę pani, ona jest wszystkim, co mi pozostało”. Na to Falkowska: „W takim razie niech pan zapłaci. Pan jest bogaty!”. Po latach znalazłam w ŻIH-u papiery. Wszyscy płacili po trzysta złotych, a mój ojciec sześć tysięcy. Tak Falkowska go załatwiła.
Wyjechaliście od razu?
W Izraelu w porcie czekała na mnie moja ciotka i jej córka. […] Ciotka zabrała mnie do swojego domu w Hajfie. Miała dwie córki, przyjęły mnie jak siostrę, choć starsza była zazdrosna. Poszłam do najlepszego gimnazjum, zdobyłam koleżanki. Ciotka była dobra i myślę, że mnie bardzo kochała.
A ojciec?
Ojciec mieszkał osobno. Chodziłam do niego sprzątać, pomagać mu. […]
Nigdy nie wyszedł z Oświęcimia. Krzyczał po nocach. Nie spotykał się z ludźmi – mówił, że nie chce litowania się nad nim: „Wszystko straciłem, ale honoru nie”. Odżyłam dopiero, gdy skończyłam obowiązkową służbę wojskową i wyjechałam na studia do Jerozolimy. […] Holocaust pozostał tematem tabu. Aż do 1984 roku postanowiłam wrócić na studia, poszłam na historię. Zaproponowali mi wyjazd do Polski.
Wróciły wspomnienia?
Powoli. Odbyłam w Polsce wycieczkę po kolejnych przystankach mojego życia. Bo do wyjazdu do Palestyny miałam ich kilka. Pierwsze lata spędziłam w tradycyjnej żydowskiej rodzinie w Ostrowcu, potem do ósmego roku życia byłam oddaną katoliczką w klasztorze w Brwinowie, a jeszcze później żarliwą komunistką w domu dziecka w Helenówku. […] Spotkałam się z przyjaciółką mojej mamy – w czasie wojny przebywały w kryjówkach niedaleko siebie i czasem się spotykały. Powiedziała mi, że mama zginęła, bo ktoś ją wydał.
Wiesz kto?
Ależ ty jesteś niecierpliwa, to właśnie miała być pointa. Przyjaciel mojego ojca… Głuchowski. W 1944 roku. Wojna się kończyła, więc miał obawy, że będzie musiał zwrócić ogromny majątek, który powierzył mu mój tata. Wiadomo, że niecały, ojciec na pewno sporo by mu zostawił za trud i pomoc, ale „sporo” a „cały” robi różnicę. Założył, że ojciec zginął w Oświęcimiu, dziecko już nie wiem, kim jest, wystarczy więc zlikwidować matkę. Podobno mama wyskoczyła przez okno, żeby ratować rodzinę, która ją przechowywała. I są dwie wersje: albo zginęła na miejscu, albo wzięli ją na Pawiak. Nie dowiem się już nigdy. Wyobrażasz sobie? Ojciec zaufał mu całkowicie. Co pieniądz robi z ludźmi… Pamiętam go z klasztoru, odwiedzał mnie, jego żona była dla mnie bardzo dobra. Wróciłam do Izraela, zapytałam ojca czy wiedział. Wtedy jedyny raz opowiedział mi tę historię. Wrócił do Ostrowca, od razu poszedł do Głuchowskiego, żeby odnaleźć mamę i mnie. Zapukał, Głuchowski uchylił drzwi i powiedział: „Zaczekaj sekundę”. Gdy znów otworzył, w ręku miał siekierę i krzyczał do ojca: „Ty Żydzie, jak stąd nie wyjdziesz, rozrąbię ci głowę siekierą!” (a wcześniej zwracał się do niego: Marian). Tata zrozumiał, że my z mamą możemy już nie żyć. Dowiedział się o mamie, nie miał już sił, poprosił więc swoją bratanice Zosię (wreszcie się dowiedziałam, kim była!) o pomoc w znalezieniu mnie.
W 1991 roku trafiłam w archiwum na papiery. W mojej karcie w domu dziecka jest napisane: „Ojciec żyje, matkę zabrało Gestapo i do dzisiejszego dnia nie wróciła”. A ja to czytam i myślę: Boże, ona może jeszcze wrócić! I zaraz sobie tłumaczę, że przecież miałaby już osiemdziesiąt jeden lat, więc chyba przez te lata by mnie odnalazła i do mnie wróciła?